Angielski - język uniwersalny?
Dzisiaj chciałbym poruszyć temat znajomości języka angielskiego i czy można się nim porozumiewać bez większych problemów w Europie. Jako że zwiedziłem większość krajów naszego kontynentu postaram się przedstawić Wam, jak to wyglądało z mojej perspektywy. Angielskiego nigdy nie uczyłem się w szkole. W podstawówce przez pięć lat uczyłem się francuskiego, a w liceum wybrałem sobie rosyjski. O ile francuski był narzucony z góry, to rosyjski wybrany był przeze mnie z premedytacją. Brzmi dla mnie bardzo melodyjnie i ten drugi czynnik, czyli w mojej okolicy przyjeżdża na sezon do pracy sporo osób, które władają tym językiem. Zdecydowanie pomagało to w komunikowaniu się, no i przy okazji pomagało mi w nauce. Przygodę z angielskim zacząłem również w liceum. Jestem fanem filmów mało komercyjnych, do których bardzo ciężko znaleźć tłumaczenia, o lektorze już nie wspomnę. Chcąc zrozumieć z nich cokolwiek, musiałem nauczyć się języka. Przez całe liceum wieczorami zasiadałem do komputera poznając co raz to lepiej ten język. Jako że języki wchodzą mi do głowy dosyć łatwo, po dwóch latach byłem już w stanie mówić i pisać na dosyć wysokim poziomie.
Po raz pierwszy za granicę wyjechałem do Szkocji. Zadowolony, bo przecież język znam. Pierwsze problemy zaczęły się już w Polsce na lotnisku. Grupka wracających do domu Szkotów siedziała obok mnie. Kompletnie nie byłem w stanie ich zrozumieć. Wyłapywałem jedynie pojedyncze słówka. Pocieszałem się tym, że może są z Glasgow. Z tego co słyszałem, tam mówią z bardzo niezrozumiałym akcentem. Na szczęście leciałem do Edynburga. I właśnie w tym kraju, wbrew wszystkiemu, miałem największe problemy z porozumiewaniem się. Oswajanie się z akcentem, zabrało mi jakieś dwa miesiące. Po tym czasie wszelkie bariery językowe przestały dla mnie istnieć. Tutaj też mój akcent utrwalił się na dobre. I nie, nie szkocki akcent. Amerykański. Ucząc się głównie z filmów amerykańskich, przejmowałem ten sposób wymawiania. W Szkocji pracowałem i mieszkałem z kolesiem ze Stanów, więc te dwa lata odbiły się mocno na moim akcencie.
Francja i Hiszpania. Połączę te kraje, bo w obydwu miałem podobne doświadczenia. Może z lekkim wskazaniem na Hiszpanię, w której było łatwiej. Będąc w Paryżu, starałem się używać języka francuskiego. Jak się okazało, niewiele zapomniałem ze szkoły. Ludzie z chęcią odpowiadali, pomagali w znalezieniu drogi. Po uśmiechach na twarzy dało się zauważyć, że mój francuski nie jest idealny i popełniam błędy. Nie wspomnę o akcencie, bo nawet dla mnie brzmiał sztucznie. Mimo to zwalniali tempo swoich wypowiedzi, co bardzo dużo mi pomagało. Kompletnie innego zachowania doświadczyłem, kiedy nie pamiętając słów, zaczynałem rozmowę po angielsku. W 90% widziałem rozkładanie rąk i pospieszne oddalanie się ode mnie. Co ciekawsze, starsi ludzie częściej byli skłonni do używania angielskiego, niż ci młodsi, którzy prawdopodobnie aktualnie się tego języka uczyli w szkołach. W Hiszpanii było podobnie, z tą tylko różnicą, że ci nie znający za dobrze angielskiego, starali sie mimo wszystko pomóc, głównie za pomocą tłumaczy w telefonie.
No i kraj, który zaskoczył mnie najbardziej. Niemcy. Przed wyjazdem wszyscy mówili mi, że śmiało się wszędzie dogadam, bo każdy tam zna angielski. Pierwsze doświadczenia jak najbardziej pozytywne. Większość ludzi w urzędach bez problemu komunikowała się po angielsku. Może z wyjątkiem jednego banku, ale tam pokierowali mnie do innej placówki. Pytając o drogę czy też przy zwykłej rozmowie w jakimś ogródku piwnym, też nie było żadnego kłopotu. Któregoś wieczoru poznałem Polkę urodzoną w Niemczech. Będąc delikatnie wstawiony, zacząłem rozmowę po "niemiecku". Ale że zasób mojego słownictwa pozwolił mi tylko na: "cześć, masz ładne oczy", to przerzuciłem się na angielski. Po chwili rozmawialiśmy już po polsku. Temat zszedł na znajomość języka. Konkretnie niemieckiego.
Stwierdziłem, że nie potrzebuję się go uczyć, bo angielski mi w zupełności wystarcza, zarówno w pracy i poza nią. Poleciła mi zacząć używać angielskiego bez tego mojego akcentu i lekko go "łamać". Tak też zrobiłem przy następnej okazji. Ilość ludzi znających angielski nagle drastycznie spadła. Aż tylu chętnych do pomocy wskazania chociażby drogi nie było. Do tej pory jest to dla mnie zagadką. Nie mówię, że wszyscy mnie ignorowali, ale znacznie mniej osób było skorych nawet do zwykłej pogadanki.
Od razu zaznaczam, że są to jedynie moje przeżycia i doświadczenia. Może akurat trafiałem na takich a nie innych ludzi. Podsumowując, tak, znając angielski można śmiało się wszędzie porozumieć. Brzmi to jak oczywistość w dzisiejszych czasach, ale byłem nieco sceptycznie do tego nastawiony. Oczywiście, że wybierając się do innego kraju na dłużej, wypadałoby poznać chociaż odrobinę język gospodarza. Ja zawsze uczyłem się najpotrzebniejszych zwrotów. "Dziękuję" i "przepraszam" zawsze się przydaje. Do napisania tego głównie zainspirowali mnie moi znajomi ze Szkocji, którzy ostatnio będąc w Polsce, mieli ogromne problemy z porozumiewaniem się. Nie wynikało to z ich akcentu, bo przerzucili się na bardziej angielski, ten przyjemniejszy i bardziej zrozumiały. Zaskoczyło mnie to, bo zawsze sądziłem, że u nas obcokrajowcy spokojnie się porozumieją. Dzisiaj nie żałuję miesięcy, kiedy to z własnej woli, tracąc przy tym odrobinę czasu jako nastolatek, uczyłem się angielskiego.
Miałam podobne doświadczenia po roku studiów na filologii angielskiej pojechalam do pracy do Irlandii - zaraz po przybyciu i uslyszeniu Irlandczyków zaczęlam się zastanawiać czy aby nie zmarnowałam tego roku bo za nic nie mogłam ich zrozumieć :/ na szczęście z każdym dniem było coraz lepiej 😉😉
Mi do tej pory ciężko zrozumieć Irlandczyków, a zwłaszcza tych lekko podpitych. :) Ale to jak sama mówisz, kwestia obsłuchania się.
Wielki szacun za staranie nauczenia się choćby kilku słów w nieznanym języku. Ja również dużo podróżuję i też staram się nauczyć minimum programowego w postaci dziękuję, itp. Mój wysiłek był zawsze doceniany i vice versa - niesamowitą frajdę sprawia mi gdy ktoś z zagranicy stara się łamaną polszczyzną powiedzieć cześć czy dziękuję albo jak w ogóle proszą o nauczenie ich czegokolwiek.
Jedyne czego nie robię, to nie uczę przekleństw, a niestety często byłam świadkiem jak większość Polaków jednogłośnie grzmieli, że jadąc do Polski dany obcokrajowiec musi znać słowo k**** i że z taką wiedzą na pewno sobie poradzą. No cóż, Polacy nie gęsi i swój język mają, ale myślę, że nie ogranicza się tylko do wulgaryzmów.
Pozdrawiam! :)