Jak najbardziej się zgadzam z tym, że studia powinny być płatne, jak w USA Tam aby sfinansować można wsiąść kredyt a najwybitniejsi mają stypendia. Wtedy ludzie będą studiować dla zdobycia wiedzy, a nie papierka czy mile spędzenia paru lat.
Jak najbardziej się zgadzam z tym, że studia powinny być płatne, jak w USA Tam aby sfinansować można wsiąść kredyt a najwybitniejsi mają stypendia. Wtedy ludzie będą studiować dla zdobycia wiedzy, a nie papierka czy mile spędzenia paru lat.
Na pewno jest problem z za dużą powszechnością studiów, ale branie przykładu z USA to moim skromnym zdaniem zły krok. Dostęp do wiedzy powinien być swobodny dla chętnych, a nie płatny. Rozwiązaniem byłoby podwyższenie wymagań merytorycznych tak, by najbardziej ambitni się dostawali na uczelnie i zdawali, a reszta odpadała, a nie podnoszenie poprzeczki finansowej - ambitni niekoniecznie będą tymi których stać na studia. Zdolna dziewczyna z biednego domu pójdzie do pracy w markecie, żeby pomóc chorej matce. Bogaty lecz niezbyt odpowiedzialny facet pójdzie sobie za to na studia, by mieć "papier".
Moim zdaniem stypendia dałyby szansę osobom niezamożnym. Nie demonizowałabym odpłatności za studia. Poza nielicznymi stypendiami państwowymi nic nie stałoby na przeszkodzie, aby stypendia finansowały również różnego typu organizacje czy prywatni sponsorzy.
Ludzie z biednych domów, z chorym rodzicem, zazwyczaj nie idą na studia, bo blokadę mają przede wszystkim we własnych głowach - i tak dzieje się już teraz, gdy studia dzienne są bezpłatne.
Chodzi mi również o to, żeby sito egzaminacyjne nie miało elastycznych oczek - studenci mają płacić za studia a jednocześnie spełniać wszystkie wymagania zaliczenia kolejnych przedmiotów i semestrów. To jest właśnie dzisiejsza patologia, że w wielu szkółkach wyższych praktycznie kupuje się dyplom, a wykładowcy przepychają i dają po 10 szans zaliczenia.
Stypendia to jest jakiś argument, natomiast nadal kluczowym czynnikiem filtrującym jest tutaj nie zaangażowanie, wiedza i inteligencja, ale zasoby finansowe (czy to studenta czy jego sponsora).
I dlaczego ktoś zdolny ma polegać na łasce lub niełasce prywatnych sponsorów? Dla mnie to absurd. Ilu z pośród biednych i chętnych do nauki obejmie jakieś stypendium a ilu nie? Tak jak pisze @wadera - nie każdy jest aż tak wybitny by załapać się na stypendium. Edukacja społeczeństwa w kraju to sprawa na tyle istotna, by nie była zależna od prywatnych funduszy finansowych.
Czy ja wiem. Nie widzę dowodu na to anegdotyczne stwierdzenie. Sam słyszałem wręcz przeciwny "dowód anegdotyczny" od jednego nauczyciela szkoły średniej i jednego wykładowcy - mianowicie mieli oni teorię, że ich podopieczni z biednych miejscowości poza miastem są bardziej pilni, gdyż doceniają szansę nauki i jednocześnie wybicia się z biedy, w przeciwieństwie do tych bogatszych i mieszkających w centrum miasta.
Tak, dokładnie, to jest sedno problemu. Łatwość w dostania się na studia, ale również i w zdaniu ich bez wysiłku. Być może gdyby tutaj było odpowiednio trudno przejść z semestru na semetr, to nie potrzeba by ani zwiększać wymagań wejściowych, ani wymagać pieniędzy.
Masz rację z zastosowanym przeze mnie uogólnieniem, "dowodem anegdotycznym", jednak nie zaprzecza on temu przytoczonemu przez nauczyciela. Są ludzie z małych miejscowości, niezamożnych domów, którzy od najmłodszych lat w domu słyszą "ucz sie", "studia to szansa" i zazwyczaj są pilni i bardzo pracowici. Są też tacy, którzy słyszą "idź do pracy", "zarabiaj" i to ze wskazaniem, że na przykład w lokalnej fabryce można wyciągnąć 2,5 tysiąca bez żadnej szkoły, więc po co przedłużać naukę.
Może masz rację, być może wystarczająco gęste sito egzaminacyjne wystarczyłoby, żeby tytuł zawodowy czy naukowy to znów było coś. Jednak wydaje mi się, że współczesne silnie konsumpcyjne społeczeństwo znacznie wyżej ceni coś, co ma wartość wyrażoną poprzez określone kwoty.
Mam jeszcze jedną anegdotę - zagadkę. W zasadzie trochę na poparcie Twojego stanowiska. :)
W mojej miejscowości dzieci mogą uczęszczać na bezpłatne zajęcia sportowe organizowane przez gminny klub albo na płatne zajęcia prywatne - inny człowiek organizuje, dyscyplina ta sama, zaczynają trenować bodajże sześciolatki. Zagadka dwuczęściowa. 1. Które zajęcia cieszą się większą popularnością wśród rodziców (to głównie rodzice decydują w tym przypadku)? 2. Która grupa ma więcej sportowych sukcesów?
Tak, zdecydowanie. Z mojej strony to też dowód anegdotyczny. Dlatego właśnie nie wiem co o tym myśleć, bo nie zdziwiłbym się gdyby było tak jak Ty mówisz, ale nie zdziwiłbym się też gdyby było tak jak mówił ten nauczyciel którego znam. Trudno powiedzieć.
Hm, rodzice wolą te płatne, ale większe sukcesy mają te bezpłatne? Bo to na bezpłatne idą dzieciaki które naprawde chcą ćwiczyć daną dyscyplnię, a na płatne idą dzieciaki których rodzice, zapewnie nie najbiedniejsi, wysyłają na "zajęcia dodatkowe", w ramach wciskania dziecku na siłę "rozwoju"?
Czy źle zinterpretowałem?
W punkt. :)
Miałam się odnieść jeszcze do tego zdania. Tak! Jest to sprawa bardzo istotna, ale uważam, że wiedzę i umiejętności umożliwiające prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie uczniowie powinni zdobyć w obecnie zaprowadzonym systemie do końca ósmej klasy. Dlatego moim zdaniem program naładowany postaciami historycznymi, datami, lekturami, których uczniowie nie rozumieją (bo "Quo vadis to nie jest lektura, która odpowiadałaby poziomowi rozwoju czytelniczego ucznia klasy VII), rozmnażaniem grzybów, to kompletna pomyłka. Owszem, wiedza o świecie i kraju, biologia człowieka (z jej najważniejszymi aspektami - ogólnie edukacja prozdrowotna), ale przede wszystkim czytanie ze zrozumieniem, umiejętność zdobywania potrzebnych informacji i podstawy ekonomii.
Kolejny etap edukacji bezpłatnej (do matury lub uzyskania zawodu) powinien dawać uczniom kompetecje umożliwiające odnalezienie swojego miejsca na rynku pracy i potencjał usamodzielnienia się.
Racja, brzmi to bardzo sensownie. Jedyne co miałbym do dodania, to czy nie sądzisz, że w tym podziale edukacji bezpłatnej na "wiedzę potrzebną do funkcjonowania w społeczeństwie" oraz "wiedzę potrzebną do znalezienia miejsca na rynku pracy" warto by jeszcze wprowadzić "wiedzę umożliwiającą rozwój intelektualny"? Nie wiem jak to nazwać. Chodzi mi o to, że oczekiwałbym po podstawowej edukacji czegoś więcej niż podstaw które pozwolą by taki człowiek poszedł do pracy, czegoś co sprawi że będziemy mieli więcej ludzi nauki, rozwijających technologię i naukę.
A może wystarczy ta wiedza podstawowa, bo kto będzie zmotywowany do zgłębiania nauki dalej i tak będzie ją zgłębiał? Nie wiem.
Tak, racja, może zbyt oględnie zabrzmiało to "zdobywanie potrzebnych informacji" na poziomie podstawowym. Choć teraz tak naprawdę dostęp do informacji pozwala samodoskonalić się na dowolnym polu.
Powoli stawia się na indywidualizację nauczania. Mam nadzieję, że między innymi zbadanie mocnych stron ucznia, na którym ta indywidualizacja jest opierana, pozwoli nastolatkom rozwijać się zgodnie z talentami.
Czytałem trochę o edukacji wyższej w USA - niestety nie jest ona tak doskonała jak by się mogło wydawać. Jest wręcz pełna patologii, takich jak na przykład tak zwane uczelnie zarobkowe - czyli firmy nastawione właśnie na produkowanie nic nie wartych papierków i na masową skalę wykorzystywanie dźwigni kredytów studenckich. Na takich uczelniach studiują właśnie najubożsi - biorąc kredyty studenckie, które potem spłacać będą przez kawał swojego życia. Tacy ludzie wywodzą się ze środowisk, w których nie ma ludzi z wyższym wykształceniem i wiedza o tym jak funkcjonuje ten system praktycznie nie istnieje. A uczelnie zarobkowe wykorzystują różne wręcz nieetyczne (czasem i nielegalne) metody by zwiększać skuteczność marketingową. Wiem, że w USA jest kilka najlepszych na świecie uczelni, ale jest też sporo właśnie takich uczelni, które w zasadzie wykorzystują ludzi.
Kolejnym problemem jest wypaczony system rekrutacji, który powoduje, że bardzo trudno dostać się na studia bez dodatkowych kursów przygotowawczych. Jest cały przemysł przygotowujący uczniów szkół średnich do etapu rekrutacyjnego na uczelnie wyższe. Oczywiste jest, że te kursy nie są tak drogie jak same studia, ale dla ludzi z biedniejszych warstw społecznych te kilkanaście tysięcy dolarów to wydatek na który nie mogą sobie pozwolić.
No i właśnie wysokość opłat za studia wciąż rośnie. W latach 1985 - 2013 koszty szkolnictwa wyższego wzrosły o ponad 500% (np. budowa coraz bardziej luksusowych kampusów) co jest bardzo silnie powiązane ze wzrostem wysokości czesnego.
Bardzo ciekawy wpis - materiał na ripostę lub odrębny artykuł.
Uważam, że kalkowanie systemu amerykańskiego to też nie byłaby dobra droga.
Piszesz o marketingu uczelni, przemyśle kursów - wydaje mi się, że dość dobrze oddaje to istotę problemu. W USA osią systemu edukacji wyższej stał się pieniądz, zarabianie, biznes. W polskich warunkach, gdzie największą renomę mają uczelnie państwowe jest szansa, że etos nauki, etyka zawodowa osób odpowiedzialnych za organizację kształcenia mogłby zapobiegać tego typu skrzywieniu. Ale czy zapobiegnie?