W drodze.

in #polish6 years ago (edited)

Jest wyjątkowy, tylko on jeden spośród wielu zajmuje wyeksponowane miejsce na regale. Nie dlatego, że nie mam go gdzie schować.

Oto album.

Pięknie oprawiony, skandalicznie drogi, zakupiony w czasach, gdy zdjęcia powszechnie wywoływało się z kliszy. Prześwietlone, rozmazane, za ciemne, za jasne... ale jak ja na to czekałam. Jak leciałam na skrzydłach po odbiór.

Czy to będzie na temat?

Nie wiem. Bo czy podróż autostopem jest czymś wyjątkowym? Przecież prawie każdy szanujący się podróżnik choć raz przemieszczał się w ten sposób. Nie mówiąc o tych, co przemierzają "stopem" dzikie połacie obcych kontynentów.

Ja zwiedziłam tylko kawałek Europy. Przez pięć lat z rzędu trzy tygodnie każdego lata spędzałam w tirach, dostawczakach, osobówkach z niższej i wyższej półki, na parkingach i campingach. I dla mnie było to wyjątkowe.

Ekstraordynaryjne.

A szczególnie jedna podróż, o której chciałabym opowiedzieć. Wyprawa, która niespodziewanie stała się czymś więcej. Okazała się być źródłem, z którego czerpię po dziś dzień. Ale żeby to zrozumieć, trzeba poznać...

Okoliczności.

To miała być nasza czwarta podróż "stopem", tym razem do wymarzonej Irlandii. Tak moi kochani, to były czasy, gdy Irlandia jawiła się nam nie mniej egzotycznie niż puszcza Amazońska.

Miałyśmy jechać we trzy, lecz tak się nie stało.

W listopadzie jedna z nas odeszła, po krótkiej i brutalnej walce z chłoniakiem. Ona odeszła, a my zostałyśmy, zaskoczone i zszokowane. Bo jeszcze kilka tygodni wcześniej siedziałyśmy u K, z mapą i przewodnikiem na stole... Wychodziłam ze skóry, by przedstawić wizję podróży tak doskonałej, by zaszczepić w niej chęć życia, zdopingować do zdwojonych wysiłków umęczone chemią ciało.

Pamiętam, widzę, jak siedzi na krześle, patrzy na mnie wielkimi, brązowymi oczami i mówi:

– Wiesz, jak tak opowiadasz, to zaczynam wierzyć, że z tego wyjdę.

Nie wyszła. Na czas jakiś zgasło wszelkie światło, świat stał się czarno-biały a ja przestałam się śmiać. Byłam wściekła na siebie, że nie uratowałam, na innych, że żyją jakby nic się nie stało i na świat, że nadal się kręci. Przepełniała mnie wściekłość i rozpacz.

Przeszła jesień i zima... Na wiosnę nieśmiało podjęłyśmy z M temat wakacji. Postanowiłyśmy pojechać, tak, jakby K nadal była z nami. Bo była.

Niewiele planowałyśmy – obrałyśmy kierunek, dzień wyjazdu, kupiłyśmy trochę waluty. Zresztą co tu było planować – nie wiedziałyśmy nawet, czy nas wpuszczą do Anglii.

Jedziemy.

Pewnego sierpniowego popołudnia zwyczajnie wsiadłam w tramwaj i ruszyłam na północno-zachodni kraniec Krakowa, gdzie czekała objuczona jak wielbłąd M. W pół godziny dotarłyśmy na nogach w dogodne miejsce na wylotówkę, ustaliłyśmy krótko, która zaczyna i kciuk w górę. Była godzina 16.00.

Dzisiaj nie wybrałabym się już w taką podróż... chyba. Teraz cenię sobie komfort, suche buty i ciepło, lubię wiedzieć choć w przybliżeniu, na czym stoję. Możliwe, że jest to związane z dziećmi i potrzebą stworzenia uporządkowanej przestrzeni życiowej, by zapewnić im i sobie jak największe bezpieczeństwo. I to jest w porządku, bo na wszystko w życiu jest odpowiedni czas i miejsce.

Wracając do sierpnia 1998 roku... to była totalna wolność. Cały dobytek miałyśmy ze sobą, mogłyśmy wybrać drogę, samochód i towarzystwo. Najbardziej lubiłyśmy jeździć "tirami", bo miały długie trasy i była szansa przejechania sporego kawałka z jednym kierowcą. A ci byli w większości wspaniali. Karmili i poili, pozwalali spać na leżankach w kabinie i nawet nie kręcili nosem, gdy ściągałyśmy buty. Choć starałyśmy się tego unikać.

No i to poczucie mocy, gdy spoglądałyśmy z kabiny olbrzyma na żałosne osobówki.

Pamiętam taki obraz. Noc, autostrada i płaski jak stół krajobraz. M śpi na leżance za mną, jakaś muzyka leci z radia. Patrzę w okno, a tam morze słoneczników przesuwające się przed oczami, nad nimi księżyc w pełni. W tamtej chwili byłam świadomie szczęśliwa, absolutnie i nieskończenie. Jakby wszystko idealnie się zeszło: czas, przestrzeń, ludzie, przyroda i ja i połączyło się w jedność.

Dlatego to uwielbiałam.

Zresztą... czy wyglądam na niezadowoloną?

Albo zestresowaną?

Zdjęcia z albumu, choć nieostre i według dzisiejszych kryteriów w większości "zepsute" - są dla mnie skarbem. Fotki robiłyśmy oszczędnie, dobre filmy do aparatu były drogie i... krótkie.

Trasa wiodła nas przez Niemcy, Holandię i Belgię do Callais we Francji, gdzie wieczorem wsiadłyśmy na prom.

Tak żegnało nas Callais, gdy opuszczałyśmy kontynent. Towarzyszyło nam pytanie: czy wpuszczą nas do Anglii?

Wpuścili. W Dover przeszłyśmy krótkie przesłuchanie i ku naszej wielkiej radości strażniczka wbiła nam wizy. Może dlatego, że byłyśmy rozbrajająco szczere: Pieniądze? A niewiele mamy. Jedziemy do Dublina, a potem, to nie wiemy dokładnie gdzie. I nie, nie mamy znajomych w Anglii, niestety.

Z drogi przez Anglię najlepiej pamiętam przepiękne, wyłożone zielonym dywanem wzgórza Walii... Przykleiłam się do szyby i nie wierzyłam własnym oczom, bo doskonale znałam je z powracającego w ostatnich miesiącach snu.

Do Holyhead dotarłyśmy wczesnym przedpołudniem i kilka godzin czekałyśmy na prom. W międzyczasie zjadłyśmy na ławce wykwintny posiłek - daniem głównym była zupka chińska, zalana prawie-wrzątkiem użyczonym przez miłą obsługę pobliskiej restauracji.

Potem weszłyśmy na prom i popłynęłyśmy ku przeznaczeniu. Wzywała nas

Irlandia

O godzinie 16.00, dokładnie 48 godzin po zajęciu miejscówki na wylotówce z Krakowa, zeszłyśmy na ląd w Dublinie. Chciałyśmy jechać w głąb wyspy już następnego dnia, dlatego zaraz po ogarnięciu niezbędnych spraw na campingu ruszyłyśmy w miasto.

Moim pierwszym życzeniem było napić się piwa w typowym, irlandzkim pubie.

I oto jest. Mój ci on.

Czego mogłyśmy się napić w typowym, irlandzkim pubie? Oczywiście Guinessa, który jak się okazało, niezbyt mi smakował. Nie przyznałam się.

Potem, w cichym zaułku zjadłyśmy po raz pierwszy prawdziwe fish&chips, zawinięte w gazetę. Od tamtej pory jadłyśmy je prawie codziennie.

Po obiedzie znowu poszłyśmy na piwo, tym razem puszkowe, podawane na trawie.

Większość posiłków spożywałyśmy w ten sposób, jeśli nie przy namiocie. W miastach wystarczył skrawek zieleni, skwer czy park i urządzałyśmy sobie piknik. Jadłyśmy, piłyśmy i obserwowałyśmy życie wokół. I śmiałyśmy się - nieustannie, spontanicznie, aż do zakwasów w policzkach. Śmiech był naszym wiernym towarzyszem, trzecim... czwartym członkiem wyprawy.

Powłóczyłyśmy się trochę po mieście, ale zdjęć wiele nie mam - głównie patrzyłyśmy i chłonęłyśmy. M napisała pocztówkę dla mamy i z braku znaczka chciała ją wysłać następnego dnia, lecz w drodze na camping kartka przepadła. Dotarła do Polski, zanim wróciłyśmy - jakaś dobra dusza podniosła ją z ziemi, zaopatrzyła w znaczek i wysłała.

Następnego dnia ruszyłyśmy na północno-zachodnie wybrzeże i nie pytajcie dlaczego akurat tam, a nie na południe, ponoć piękniejsze. Może odpowiedzią będzie to, że cieszyła nas podróż sama w sobie. Nie potrzebowałyśmy do tego zaliczenia określonej ilości zabytków i punktów widokowych.

Poza tym uwielbiałyśmy poznawać ludzi, a w jakich okolicznościach, to było nam obojętne. Z każdej znajomości, nawet kilkugodzinnej, wyciągałyśmy coś dla siebie. Uczyłyśmy się otwartości i zaufania, pozbywałyśmy się uprzedzeń.

Dżentelmen w garniturze wpuszczał nas, ubłocone i przemoknięte, do swego luksusowego samochodu by już po chwili opowiadać o artykułach pisanych do National Geographic; dziadek w swetrze śmierdzącym owcami okazywał się autorem książki i żołnierzem II Wojny Światowej, a typki o wyglądzie zbirów zaskakiwali łagodnym charakterem i kulturą osobistą.

A ta wyprawa była wyjątkowo bogata w ludzi. Do niektórych słałyśmy pocztówki z Krakowa przez wiele lat.

I tak przemierzałyśmy bez pośpiechu kawałek tego pięknego kraju, by u progu weekendu dotrzeć do małego miasteczka, Boyle. To niezwykłe, że wciąż pamiętam tę nazwę!

Po rozbiciu namiotu włóczyłyśmy się po urokliwej okolicy jeziora Key, zwiedziłyśmy ruiny XII-wiecznego opactwa, a po południu poszłyśmy do miasteczka na fish&chips. Potem wdepnęłyśmy do pubu, pierwszego, jaki się nawinął.

Na początku czułyśmy się trochę nieswojo, sączyłyśmy piwo przy stoliku w kącie i gapiłyśmy się na ludzi.

I nie pamiętam dokładnie jak to się stało, ale już kilka godzin później z obcych (przybyłych... skąd? Z Polski???) turystek awansowałyśmy na obywatelki tamtejszej społeczności.

Zaczęło się od imprezy w pubie, podczas której poznałyśmy jakieś 30% populacji miasteczka, potem przenieśliśmy się wszyscy do dyskoteki, gdzie grono znajomych się powiększyło. Zakończyliśmy tzw. domówką, na przypieczętowanie nowych znajomości. Rano, w oślepiającym słońcu, wlokłyśmy się na camping popijając resztki obrzydliwego w smaku soku. Na szczęście miałyśmy mapę.

Pół dnia odpoczywałyśmy w zaciszu namiotu. Po południu, gdy ślimaczym tempem wracałam spod prysznica, drogę zajechał mi samochód. Zatoczył efektowny łuk sypiąc żwirem spod kół, a wychylony do połowy przez okno jeden z wczorajszych znajomych wrzeszczał: paaaarty, time to paaaaarty!

Drugi wieczór weekendu spędziłyśmy podobnie jak pierwszy.

Ale, jak to mówią, nie samą zabawą człowiek żyje. W poniedziałek miejscowi poszli do pracy a my ruszyłyśmy dalej, ku wybrzeżu.

Zgrabnie ominęłyśmy Sligo, by toczyć się niespiesznie w dół mapy, na południe, przystając tu i ówdzie na nocleg. Zakochałam się w tamtejszej zieleni, w chmurach i deszczu.

W przerwach pisałyśmy kartki do znajomych...

Całymi dniami włóczyłyśmy się po okolicach, bez pośpiechu, bez listy rzeczy do obejrzenia. Były krótkie momenty zadumy i smutku a wtedy jedna z nas rzucała: szkoda, że K z nami nie ma... druga odpowiadała: jest z nami, na pewno.

To było jak ostateczne pożegnanie i puszczenie jej tam... dokądkolwiek odeszła. I dzień po dniu, gdy patrzyłam na świat wokół, wracała do mnie myśl pełna nadziei: A więc mogę być szczęśliwa pomimo to? Więc to jeszcze nie koniec?

Zjeżdżałyśmy na południe dopóty, dopóki nie natrafiłyśmy na Galway. A że akurat zaczynał się weekend... zostałyśmy.

Wiecie, Galway to ładne, pełne uroku miasto, ale z tamtej wizyty nie mam ani jednego zdjęcia przedstawiającego architekturę czy krajobraz.

Są za to ludzie. Jak ci, których poznałyśmy w pubie na koncercie muzyki celtyckiej. Włóczyliśmy się potem do późna po mieście i nocowaliśmy u jednego z nich. To okazało się strzałem w dziesiątkę - w nocy szalał silny wiatr i gdy wróciłyśmy na położone blisko morza pole namiotowe, zastałyśmy nasz dom w rozsypce, pękła jedna z rurek od stelaża. Co było robić, płacząc ze śmiechu spakowałyśmy dobytek - mam w albumie całą serię zdjęć dokumentujących naszą "rozpacz" - i przeniosłyśmy się do (o zgrozo!) hostelu.

Miejscówka okazała się dla nas bardziej przechowalnią bagażu niż noclegownią, bo drugiego wieczora zaprzyjaźniłyśmy się z Australijczykiem i jego kolegą Anglikiem, który cały czas głośno bekał i puszczał bąki, wcale się nie przejmując. Mieszkali w wynajętym lokalu w centrum miasta, prawie zupełnie pozbawionym mebli. Mieli tam karty do gry, planszówki oraz kilka zestawów Barbie, którymi... bawiliśmy się wygłaszając kwestie z Monty Pythona. Oni po angielsku, my po polsku. To był zaiste dziwny wieczór naznaczony absurdem, ale takim, który lubię.

A trzeciego wieczora spotkałyśmy znajomych z pierwszego, więc...

I tak oto w moim albumie, pod hasłem Galway, przewija się parada roześmianych twarzy, głupich min, lalek Barbie i Kenów... i ani jednego zabytku lub widoczku.

Miasto opuszczałyśmy z ciężkim sercem, tym bardziej, że kierowałyśmy się na wschód - czas było zbierać się do domu. Bardzo nie chciałam wracać, czułam ogromny smutek wsiadając na prom w Dublinie.

Droga przez Anglię minęła szybko. Po drodze pokłóciłyśmy się z kierowcą, który wyśmiewał Irlandczyków nazywając ich wieśniakami i dziwił się, że wolałyśmy jeździć po Irlandii, zamiast po Anglii. Nazwałam go świńskim ryjem, rzecz jasna po polsku, bo chciałam żeby nas dowiózł na czas do Dover, na prom.

Ciepło wspominam rejs i białe klify w Dover, które wreszcie mogłam zobaczyć w świetle dnia.

Na kontynencie zahaczyłyśmy o Antwerpię, zależało nam na tym bardzo. Dwa lata wcześniej, wracając z objazdu po Francji, spędziłyśmy tam kilka dni... wtedy była z nami K.

Ostatnie dni powrotu były naznaczone smutkiem. Obie wiedziałyśmy, że choć dane mam było odetchnąć od czarnych myśli, to czas było skonfrontować się z rzeczywistością, która ziała pustką po K. Wiedziałyśmy, że przeżyłyśmy coś wyjątkowego. Wielokrotnie o tym rozmawiałyśmy - że właśnie tworzy się nasza prywatna legenda i będziemy to wspominać do końca życia.

Tamte wakacje były dla mnie jednym wielkim TAK dla życia i dowodem, że dopóki oddycham, dopóty jest nadzieja.

Zdjęcia wywołałam i zamknęłam w albumie. Rok później pojechałam na ostatnią wyprawę autostopem, do Szkocji. A potem zaczęło się inne życie i wszystkie te wspomnienia odeszły na plan dalszy.

Niestety z biegiem czasu, zupełnie niepostrzeżenie, zapomniałam też jak się uśmiechać.

Epilog

Był rok 2004, jesień. Od wielu miesięcy tkwiłam w tak zwanej czarnej dupie. Sama, przerażona, z dwójką maluchów u boku.

Tamtego wieczora zasnęli późno, a mnie wyjątkowo udało się nie usnąć obok nich.

Nie spałam, ale nie wiedziałam w co ręce włożyć. Już nie pamiętam, dlaczego akurat wtedy wyciągnęłam z szafy album, bo przez lata go unikałam... ale zrobiłam to. Powoli, karta po karcie, zaczęłam oglądać. Z niedowierzaniem, zszokowana. Nie rozpoznawałam siebie. Nie mogłam uwierzyć, że osoba, którą codziennie oglądam w lustrze i dziewczyna na zdjęciach, to jeden i ten sam człowiek. Ona, taka roześmiana, od brody aż po czoło... Niepohamowana radość życia wychodziła z każdej strony i dźgała mnie prosto w serce.

Oglądałam, chociaż to było jak tortura. Jak trzeźwiący cios w twarz. Zobaczyłam w jaskrawym świetle, do czego dopuściłam. Do jakiego stanu pozwoliłam się doprowadzić.

A potem przypomniałam sobie, co było tuż przed Irlandią. Tamta jesień i tamta śmierć... wtedy też przestałam się śmiać. Pomyślałam, że skoro tamto mnie nie zniszczyło, jeśli wtedy wróciła radość życia i serdeczny śmiech, to wciąż mam szansę! Pomyślałam o K, że ona takiej szansy już nie ma. Ja owszem, mam i okażę się prawdziwą kretynką, jeśli tę szansę zmarnuję. Jej uratować nie mogłam, siebie wciąż jeszcze tak.

I od tego zaczęłam.

Od tamtej pory jeszcze kilka razy zdarzyło mi się zapomnieć, czym jest radość życia. Album stoi wyeksponowany na najwyższej półce regału i nie muszę nawet do niego zaglądać, wystarczy, że spojrzę. Były chwile, że go nienawidziłam i nie chciałam patrzeć. Nie chciałam wierzyć, że będzie lepiej. Ale prędzej czy później wracałam na właściwą ścieżkę.

Oczywiście to nie jest tak, że wystarczy spojrzeć na album, a wtedy hop, wraca uśmiech na mą twarz. To nie takie proste. Ale od czegoś trzeba zacząć, coś musi cię czasem obudzić ze snu. A potem... to już wszystko zależy od ciebie.


Tekst powstał w ramach konkursu podróżniczego, zorganizowanego przez @suchy i Moniś, temat #3 - Mój wyjątkowy sposób podróżowania.

Sort:  

Konkurs @suchy chyba powstał po to, by dać Tobie impuls do napisania tego tekstu @wadera. Absolutnie piękne, klimatyczne i inspirujące.

Widzę to podobnie. Dziękuję!

Niesamowicie klimatyczny tekst, miałem ciary jak czytałem.

Uważam, że jak najwięcej ludzi powinno to przeczytać. Resteem.

Dziękuję bardzo.

Epilog przywalił mi z 'plaskacza', kopnął prosto w pupę ;) i sprawił, że moje zapasy chusteczek higienicznych zniknęły. Dziękuję :)

Więc można rzec, że płakałyśmy razem...
I ja dziękuję ❤️

@wadera dawno nie czytałam czegoś tak pięknego! Wspaniałe wspomnienia i historia. Kompankę w podróży też miałaś idealną, a nawet dwie :) Czekam na Twoje kolejne wpisy!

Masz rację, świetnie mi się z M podróżowało. Miałyśmy podobne poczucie humoru i podejście do "problemów". Sama na pewno wiesz, jak ważny jest odpowiedni towarzysz podróży :)

Wspaniała historia, prosimy o więcej! :-)

Dziękuję :)

Cudowny tekst Kochana, jak zawsze! Ściskam Cię serdecznie :)

Dziękuję i odściskuję ❤️

Zawsze marzyłem, by wybrać się do tamtej Irlandii (przed wejściem PL do UE i otwarciem rynku pracy). Świetne zdjęcia i opowieść!

Dzięki. Wiele razy myślałam, żeby tam wrócić, ale nigdy się nie odważyłam. Dziś byłoby zupełnie inaczej... Nie chcę burzyć tamtych wspomnień.

Niekoniecznie - akurat w okolicach Boyle i Sligo bywam często i niewiele się tam zmieniło :-)

A tekst jest świetny!

Coś takiego :) No to może kiedyś... kto wie.

Irlandia poza Dublinem i może jeszcze jednym czy dwoma większymi miastami to w zasadzie duża wieś. A takie np. Boyle to bardzo spokojna miejscowość (nieco ponad 2500 mieszkańców więc duża wieś) gdzie prawie nic się nie dzieje - mam wrażenie, że wtedy kiedy tam byłaś to był tam większy ruch niż teraz. Niedaleko jest Carrick-on-Shannon i tam jest więcej życia i turystów, ale ogólnie cisza i spokój, życie płynie powoli i bez pospiechu, na ulicy nadal ludzie się pozdrawiają, praktycznie brak elementu napływowego ...
W Sligo jest np. sporo Polaków, ale w takim Boyle żadnego nie spotkałem :-)

Dla takich tekstów powstał Steemit! Świetne, z jeszcze lepszym epilogiem. Mądre i zabawne! Mnie więcej w tym samym czasie i ja ruszyłem w moją pierwszą długą podróż stopem po Europie - rownież niezapomniana przygoda! Dzięki wielkie! :)

Dziękuję :)
Czytając Ciebie tak właśnie kalkulowałam, że mogliśmy zaczynać w podobnych czasach :)

Ja jechałam w swoją pierwszą podróż autostopem w roku 1998... do Francji... tylko miesiąc wcześniej... w lipcu... więc znam te klimaty ;) Mam swój album ze zdjęciami z tej podróży oczywiście... hmmm... no tak, to było 20 lat temu. Okoliczności zupełnie inne, ale przeżyłam chwilę grozy i lęk, że ktoś mógł tej wyprawy nie przeżyć. Niestety w tym czasie nie prowadziłam pamiętnika z podróży... więc zostały zdjęcia i wyblakłe wspomnienia.

Dla mnie autostop jest dobrą terapią na docenianie tego, co się na co dzień ma... dach nad głową, poczucie bezpieczeństwa, ciepłe posiłki, prysznic :) Poza tym pozwala przeżyć całą gamę różnych emocji. Uczy brania rzeczy takimi, jakie są. I pokazuje, że ludzie są dobrzy i jak często pozory mylą ;)

Bardzo się z Tobą zgadzam. Powiedzenie, że podróże kształcą jest tu jak najbardziej na miejscu, choć myślę bardziej o kształtowaniu charakteru i światopoglądu, niż korzyściach intelektualnych.
Przyznam, że z podziwem ale i zazdrością czytałam Twoją opowieść, bo widzę, że wciąż podróżujesz... u mnie się ucięło, gdy pojawiły się dzieci. I choć wydaje mi się, że już by mi się nie chciało, to jednak kłuje mnie gdzieś tam w środku, gdy o tym myślę.

Ostatnio... a dokładnie wczoraj... rozmawiałam o tym z koleżanką... że zazwyczaj brakuje nam tylko części tego, co mają inni. Ty nie masz tej swobody, co mam ja, ja nie mam takiej bliskości, którą masz Ty. Oczywiście obie czerpiemy dużo satysfakcji z tego co mamy, ale brakuje nam też tego, co ma ta druga ;) Każdą z nas coś kłuje i każdą trochę inaczej, bo czegoś nam brakuje...

Przepiękna, smutna i refleksyjna opowieść.
Nawet się nie spostrzegłem, gdy ścierałem łzy z policzków.
Czytając Twoje wspomnienia i czas, gdy odeszła od Was K, przypomniał mi wiersz Stachury "Wędrówką życie jest człowieka”. Odtąd też Twój tekst zaczął mi się jawić, jak pisany bezlitosną prozą życia odpowiednik owego.
Ta przejmująca i wywołująca refleksje opowieść z Twojego życia, została przez Ciebie również doskonale skomponowana, niczym wiersza Stachury muzyczna interpretacja...

Jestem zachwycony Twoim tekstem, bo przepełnił mnie mądrą refleksją.
Bądź pozdrowiona...

Dziękuję za komentarz i piękny temat muzyczny do mojej opowieści.

Coin Marketplace

STEEM 0.20
TRX 0.12
JST 0.028
BTC 66131.28
ETH 3598.17
USDT 1.00
SBD 2.46