Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 11: Laski z fiutami. Część 2.

in #polish6 years ago

Kocham Bangkok. Nie znaczy to jednak, że muszę tu siedzieć cały czas. Korzystając z okazji, jaką niewątpliwie jest wizyta Kasi — mojej siostry, postanawiam wyrwać się z miasta. Bezzwrotną pożyczkę udzieloną ojcu Piam uznałem za zakopanie topora wojennego i pretekst do poproszenia go o zajęcie się Apple przez kilka dni. Zgodził się. Oczywiście pod warunkiem, że zapłacimy za jej jedzenie, bo przecież dziadek nie będzie karmił wnuczki z własnej kieszeni.

Link do poprzedniej części: Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 11: Laski z fiutami. Część 1.

— Cześć Guy, Marek mówi — wykrztusiłem przez telefon, udając ciężko chorego.
— Cześć Marek, jak się masz?
— Szczerze mówiąc, nie najlepiej. Gorączka, kaszel, tracę głos... Muszę wziąć parę dni wolnego. Da radę?
— Jasne, kuruj się. Zastąpię cię na zajęciach.
— Jesteś aniołem, Guy! Dzięki!
— Mai pen rai! Nie ma za co!
Odkładam telefon i znoszę nasze bagaże do samochodu. Pół godziny
później jesteśmy w drodze do Chumphon, miasta, z którego można złapać szybki katamaran na Koh Tao — Wyspę Żółwia.

Wyspa Żółwia to najmniejsza z trzech wysepek wchodzących w skład słynnego trójkąta Ko Samui-Ko Pangan-Koh Tao. Wyspę nazwali pierwsi osadnicy od jej geograficznego kształtu przypominającego żółwia. Pierwsi podróżnicy odkryli Koh Tao w latach 80. Wiadomości o nowej atrakcji turystycznej rozniosły się wśród młodych turystów lotem błyskawicy. Dekadę później Koh Tao stało się jednym z najpopularniejszych celów podróży płetwonurków i dwudziestokilkuletnich plecakowców uwielbiających spędzać czas na ładnych plażach za rozsądne pieniądze.
asia-thailand-koh-tao-beach-people.jpg

Po ponad dwóch godzinach na otwartym morzu szybki katamaran należący do linii Lomprayah wpływa na płytsze wody okalające Wyspę Żółwia. Większość siedzących do tej pory w środku pasażerów rzuciła się na tarasy widokowe, by podziwiać porośniętą bujną, zieloną, tropikalną roślinnością skałę otoczoną białymi, piaszczystymi plażami. Wyglądam przez burtę i już wiem, co przyciąga na Koh Tao płetwonurków z całego świata — to przejrzystość wody godna najczystszego basenu wypełnionego rybkami o każdym kolorze, kształcie, rozmiarze.

Schodzimy na ląd i przedzieramy się przez stado wrzeszczących naganiaczy oferujących nam tanie noclegi, transport i wycieczki po wyspie. Z tłumu krzyczących brązowawych mikrusów wyłapujemy spokojnego, starszego pana z tabliczką z moim nazwiskiem. Chwilę później siedzimy na pace granatowej toyoty hilux, która wiezie nas do Koh Tao Resort — czterogwiazdkowego ośrodka położonego na jednej z pięknych plaż.

Po części asfaltowa, po części piaszczysta droga wije się między wiecznie zielonymi pagórkami. Mimo trwającej od dwóch miesięcy pory deszczowej, z bezchmurnego, błękitnego nieba leje się żar tropikalnego słońca. Piam chowa się w kącie pick-upa, próbując chronić się przed niechcianą opalenizną. Kasia wręcz przeciwnie — wystawia bladą twarz wprost w kierunku wielkiej, naturalnej żarówy.

Koh Tao Resort jest ośrodkiem czterogwiazdkowym chyba tylko według samodzielnie wymyślonej kategorii. Drewniano-betonowe chatki nie są ani tak przestronne, ani tak luksusowe, jak zostało to zaprezentowane na stronie internetowej ośrodka. Na domiar złego ciśnienie wody w łazience bardziej przypomina płaczącego kota niż mocne prysznice, jakich miałem okazję doświadczyć w innych czterogwiazdkowych hotelach. Śliczna, biała, pusta plaża prowadząca wprost do spokojnej, niemal przezroczystej, błękitnej wody Zatoki Tajskiej skutecznie poprawia nam humory.

— Wow, czegoś takiego jeszcze nie widziałam — mówi Kasia.
— Słyszałam, że mamy piękne plaże na południu, ale nie wiedziałam, że aż tak! Ciekawe tylko, czemu wszyscy goście siedzą w basenie? — zauważa Piam.
— Nie wiem, może przy plaży grasują żarłoczne rekiny! — krzyczę, wbiegając do wody, która przez kilkadziesiąt metrów nie chce zrobić się głębsza.
— Przestań! Nie strasz mnie! — krzyczy Piam.

To, dlaczego wszyscy siedzą w basenie, a nie w morzu, staje się dla mnie jasne tuż po kontakcie z morską wodą, której temperatura przypomina rosół babci i nie gwarantuje absolutnie żadnej ochłody w ukropie atakującego z nieba skwaru. Pluskamy się przez kilkanaście minut i podążamy utartym szlakiem wprost do specjalnie chłodzonego basenu, gdzie spędzamy resztę dnia.

— Siostra! Myślisz to, co ja myślę? — pytam, patrząc w kierunku potężnych quadów na dużych, terenowych oponach.
— Zwiedzamy wyspę? — pyta.
— No! Warto byłoby coś zobaczyć!

Piam ma nietęgą minę, ale boi się zaprotestować. Płacimy 800 bahtów za wynajem jednego quada, Kasia zostawia paszport w zastaw i po chwili prujemy przed siebie na ryczących maszynach przystosowanych do poruszania się nawet po najtrudniejszym terenie. Przejeżdżamy powoli przez miasteczko, przez które prowadzi jedna, główna droga. Po obu stronach ciągną się identyczne niskie zabudowania mieszczące sklepy, bary i restauracje. Grupki Tajów siedzą w cieniu na krawężnikach albo przysypiają na małych ławeczkach, a turyści leniwie spacerują wśród straganów z pamiątkami, pocztówkami i tandetnymi ubraniami.

Na jednym ze skrzyżowań skręcamy w prawo za znakiem wskazującym Mango Bay. Po chwili wyjeżdżamy z miasteczka, co oznajmia koniec betonowej drogi. — Trzymaj się! — krzyczę do Piam, dodając gazu na widok stromej górki prowadzącej w głąb dżungli. Piam ściska mnie tak mocno, że ledwo mogę oddychać. Mimo upału droga prowadząca przez gęsty, tropikalny las jest lekko wilgotna i śliska. Zwalniam na szczycie, by z satysfakcją stwierdzić, że moja siostra poradziła sobie z terenową przeszkodą nie gorzej niż ja. Zjeżdżamy ze stromej górki po drugiej stronie. Ciężar quada objuczonego dwoma dorosłymi osobami jest tak duży, że mimo zaciśnięcia rąk na obu hamulcach cały czas się rozpędzam. Serce wali mi jak oszalałe na widok szybko zbliżających się drzew. Na samym dole, tuż przed ostrym zakrętem, zwalniam jeden hamulec i zatrzymuję pojazd, stawiając go niemalże w poprzek w dżunglowym błocie. Piam krzyczy, a ja uśmiecham się szeroko. To jest życie!

Dalsza droga do Zatoki Mango składa się z błotnistej ścieżki i białego, wąskiego betonu. Pokonujemy jeszcze kilka stromych górek, by dojechać do zaimprowizowanego „parkingu”, czyli zacienionej polany porośniętej drzewami, na której umieszczono znak informujący, że dalsza podróż samochodami, quadami lub motocyklami nie jest możliwa. Gdzieś w dole, za gęsto rosnącymi drzewami, prześwituje błękit ciepłego morza. Ruszamy w tamtym kierunku po stromych betonowych schodach. Powietrze jest ciężkie od gorąca i wilgoci zatrzaśniętej między drzewami. Pot spływa mi po całym ciele szybciej niż woda z hotelowego prysznica. Im bliżej wody, tym bardziej zastanawiam się, jak wdrapiemy się po tych schodach z powrotem.

Wykończeni schodami, słońcem i ostrą jazdą przez dżunglę lądujemy w barze nieznanego hotelu, z którego rozciąga się widok na Zatokę Mango w całej okazałości. Wlewamy w siebie po litrze zmrożonej wody, patrząc jednocześnie w przezroczystą, błękitnawą toń Zatoki Tajskiej otoczoną wysokimi górami porośniętymi zieloną dżunglą.

Po kilku minutach odpoczynku wraz z Kasią lądujemy w nieco wzburzonym morzu o temperaturze zupy, podczas gdy Piam postanawia kontynuować dogorywanie w barze. Morze kilkakrotnie wyrzuca nas na ostre skały, co nie jest zbyt przyjemnym wrażeniem. Kończymy kąpiel, wykupujemy całą wodę z baru i rozpoczynamy morderczą wspinaczkę z powrotem na górę, która okazuje się dokładnie tak męcząca, jak to sobie wyobrażaliśmy. Zasapani docieramy na górę. Próbujemy złapać oddech i napić się wody jednocześnie, co nie jest łatwe. Dosiadamy nasze potężne, czterokołowe rumaki i ruszamy w kierunku cywilizacji. Kasia prowadzi i dość szybko znika mi z pola widzenia. Piam ciągle opieprza mnie, że jadę za szybko.

Wypadam zza zakrętu, a moim oczom ukazuje się quad Kasi stojący na dwóch tylnych kołach i ona sama ze sporą ilością krwi na plecach. Wciskam gwałtownie hamulce i zatrzymuję maszynę tuż przy niej.
— Siostra, żyjesz? — pytam.
— Żyję...
— Co tu się stało, do cholery?
— Wjeżdżałam pod tę stromą, betonową górę i quad mnie przeważył.
Stanął na dwóch kołach. Zdążyłam odskoczyć, ale trochę się porysowałam.
— Bardziej niż trochę, ale będziesz żyć. Jak to „przeważył cię”?
— Normalnie! Tu jest tak stromo, że nie da się podjechać. Ja pierdolę, dalej nie jadę! — opowiada, trzęsąc się jak galareta.
— Spokojnie, coś wymyślimy.
— Sam sobie myśl! Ja już na to nie wsiądę!
— Usiądź, napij się, uspokój...

Staram się zachować zimną krew, ale widok quada stojącego na dwóch kołach, dwóch spanikowanych lasek, z których jedna jest moją dziewczyną, a druga ranną siostrą, nie pomaga w trzeźwej ocenie sytuacji. Przyglądam się stromej, wybetonowanej górze i zastanawiam się, jak to możliwe, że udało nam się z niej zjechać, ale nie uda nam się pod nią podjechać. Decydujemy się wprowadzić obie maszyny na górę, lekko dodając gazu i idąc po ich obu stronach. Gdybyśmy stracili nad nimi kontrolę, to przynajmniej będziemy mogli odskoczyć. Siostra staje z lewej strony, a ja z prawej jej stojącego na baczność quada. Przewracamy go powoli na cztery koła, jednocześnie mocno trzymając hamulce. Jeden do zera dla nas. Odpalam silnik.

— Idziemy na trzy. Im będziemy wyżej, tym więcej będę dodawał gazu, żeby bydlę nie stoczyło się do tyłu. Ale idziemy spokojnie i powoli.
— A co, jeśli jednak się stoczy?
— Puść go i odskocz. Jeśli będziesz próbowała go łapać, to cię połamie. On waży kilkaset kilo. Nie zatrzymasz go sama.
— Dobra... boję się.
— Będzie dobrze... — mówię bez przekonania.
— Jeden... dwa... trzy! — ruszamy powoli, a ja manipuluję gazem. Wchodzimy kilka metrów do góry i tracimy kontrolę nad pojazdem. — PUUUUŚĆ GO! — drę się do Kasi, która zręcznie odskakuje na bok. Kloc stacza się do tyłu kilka metrów, a następnie ląduje w rowie. Uszkodzenia? Stłuczona tylna lampa i porysowany błotnik. Zza pleców dobiega nas ryk silnika. Zza zakrętu wyłania się kolejna maszyna z nieznaną nam parą.
— Cześć, co tu się stało? — pyta wesoły blondyn ze skandynawskim akcentem.

Kasia streszcza mu przebieg wydarzeń, który nie robi na nim żadnego wrażenia, jak na potomka wikingów przystało. Nie można tego jednak powiedzieć o jego dziewczynie, która dołącza do grona spanikowanych lasek. Norman, bo tak wiking ma na imię, wjeżdża swoim quadem na górę, dając gaz do dechy i pochylając się do przodu przez kierownicę. To samo robi z moim, a na końcu z maszyną Kasi, którą obaj wyciągamy z rowu.

— Poradzicie już sobie? — rzuca na odchodne z miną Jamesa Bonda.
— Tak... dzięki... — niepewnie odpowiada Kasia.
Sądząc po minie towarzyszki wikinga, czeka go dzisiaj upojna noc. Znów dosiadamy naszych rumaków i ruszamy przed siebie. Jedziemy jednak dużo wolniej i ostrożniej niż do tej pory. Kasia zatrzymuje maszynę przed kolejną górą, która nie tylko jest równie stroma jak poprzednia, ale dodatkowo położona jest na zakręcie.
— No nie! I co teraz? — pyta bezradnie.
— To samo. Musimy wprowadzić quady tak jak Norman.
— Sam sobie wprowadź! Ja się boję!
— No cóż, nie mam wyjścia.

Dosiadam bestię Kasi, dodaję trzy razy gazu na luzie, po czym wrzucam bieg i daję gaz do dechy. Potężny silnik ryczy niczym zraniony lew, a ja gwałtownie nabieram prędkości. Dojeżdżam do góry i przechylam się maksymalnie przez kierownicę do przodu. Dojeżdżając do szczytu, czuję, że przednie koła prawie odrywają się od ziemi. Dogniatam quada i po chwili parkuję na szczycie. Schodzę na dół, by zrobić to samo ze swoim. Wracamy do wypożyczalni w tempie emerytowanego kaskadera na wózku inwalidzkim.

— Co się stało? — pyta starsza Tajka, widząc zniszczenia, jakich dokonaliśmy.
— Przeważyło mnie, jak wjeżdżałam pod górkę... — mówi Kasia.
— Jaką górkę? Gdzie byliście?
— W Zatoce Mango — odpowiadam.
— W Zatoce Mango? Tam się nie jeździ na quadach! Tam nie ma drogi! — dostajemy spóźnioną radę.
— Jak to się nie jeździ? Quady chyba po to są, żeby jeździć po bezdrożach? — mówię.
— Tam się nie jeździ i koniec! — mówi Tajka, w której ręku niemalże magicznie pojawił się kosztorys części zamiennych do quadów.
— Światełko i błotnik... To będzie 20 000 bahtów.
— ILE?!? — wykrzykuje Kasia.
— 20 000 bahtów. Tu masz cennik.
— Chcesz nam powiedzieć, że dwa kawałki plastiku kosztują 20 tysiaków? — pytam.
— Tak mówi cennik. To drogie części.

Trzy kłótnie po angielsku, jedna po tajsku w wykonaniu Piam i dwa telefony do Irlandczyka w Bangkoku, który jest właścicielem quadów, pozwalają zbić cenę do 12 000 bahtów. Nadal nie wierzę, że te dwa tandetne kawałki plastiku są tyle warte. Żałuję, że to nie mój paszport poszedł w zastaw. Kasia musi wracać do Irlandii. Mój mógłbym zostawić, a następnie zgłosić w ambasadzie w Bangkoku, że zgubiłem, i wyrobić sobie nowy. Oczywiście to nasza wina, że uszkodziliśmy quada, i liczymy się z konsekwencjami, ale świadomość, że po zapłaceniu haraczu właściciel pewnie i tak nie wymieni lampy i nie odmaluje błotnika, mocno mnie wkurza. Analizujemy przez chwilę sytuację, by dojść do smutnego wniosku, że zapłacić trzeba.

— Mam ochotę się dziś nawalić — mówi Kasia, żegnając się czule z 12 000 bahtów.
— Ja też — zgadza się Piam.
— Nie pozostaje nam nic innego, drogie panie, jak wrócić do hotelu, odpocząć w łóżku, hamaku, basenie, na plaży lub gdzie kto lubi i ruszyć na podbój Koh Tao!
— Umowa stoi! — krzyczą zgodnie dziewczyny.

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Sort:  

Congratulations @mareklenarcik! You have completed some achievement on Steemit and have been rewarded with new badge(s) :

Award for the number of posts published
You published a post every day of the week

Click on any badge to view your own Board of Honor on SteemitBoard.

To support your work, I also upvoted your post!
For more information about SteemitBoard, click here

If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

Upvote this notification to help all Steemit users. Learn why here!

Coin Marketplace

STEEM 0.18
TRX 0.15
JST 0.031
BTC 61255.54
ETH 2640.80
USDT 1.00
SBD 2.46