Czy scenariusz może pogrążyć książkowy bestseller w kinie?

in #polish5 years ago (edited)

Follett, Ludlum, Clancy, Forsyth nazwiska tak poczytnych autorów można mnożyć, wymieniać bez końca. Za milionowymi nakładami wydanych książek w parze często idą również ich ekranizacje. Producenci prześcigają się w przeniesieniu autorskich wizji na duży ekran. Podobnie jak nazwiska pisarzy możemy wymieniać producentów filmowych, reżyserów, scenarzystów, którzy unaoczniają nam ten pisarski świat. Receptę mają sprawdzoną, sięgają po bestsellery, które mają ugruntowaną pozycję na rynku i po sukcesie wydawniczym ryzyko klapy na wielkim ekranie jest stosunkowo niskie. Tak powstają wielkie i małe arcydzieła sztuki filmowej nieobarczone w dużym stopniu loterią zdarzeń. Filmowcy otrzymują niejednokrotnie gotowe, napisane scenariusze, sprawdzone wcześniej przez miliony czytelników, którzy są najlepszymi recenzentami i prognostami sukcesu.



Pomimo jednak tych wcześniejszych zapewnień, aby powstał wartościowy obraz (kasowy), bo dobre kino nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi, musi powstać to coś co Alfred Hitchcock uważał, że jest niezbędne przy tworzeniu dobrych filmów: „(…) po pierwsze scenariusz, po drugie scenariusz, po trzecie scenariusz”. I tu jest sprawca całego zamieszania, bo co za sobą najczęściej pociąga scenariusz? Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany, jeżeli to są zmiany, które mają na celu przyszły obraz ubogacić, spotęgować wrażenia widza, poszerzyć horyzonty odbiorcy, dobitniej oddać aurę filmu i wszystko to co niesie ze sobą geniusz twórczy producentów, reżyserów, czy scenarzystów nie ingerując zbytnio w fabułę jestem w stanie osobiście to zaakceptować. Również zamianę roli męskiej na kobiecą co obowiązywało w kinie już od długich lat by wprowadzić żeński pierwiastek, a co za tym idzie wątek miłosny tak pożądany w kinie przez publiczność. Taki zabieg możemy zaobserwować w ekranizacji powieści Alistaira MacLeana „Działa Navarony”. Prawdą jest, że przeczytaną książkę przeniesioną na ekran chciałbym konfrontować w miarę z wiernym oddaniem tekstu napisanego przez autora i sprzedanego w tysiącach egzemplarzy. Idąc do kina na długo wyczekiwaną ekranizację wyobrażam sobie swoich bohaterów takimi jakimi są na kartach powieści, nie zmienionych zgodnie z polityczną modą i poprawnością. Oczywiście pewne zabiegi są nieuniknione.   

Widz zrozumie, że nie da się przedstawić kilkuset stron tekstu w parę godzin i potrzebne są skróty i pewne zmiany, ale czy widz będzie w stanie zaakceptować zmianę zakończenia? W literaturze faktu takie zabiegi są nie do pomyślenia, w powieściach wszystkie chwyty są dozwolone. Zastanawia mnie dlaczego, po co i jaki cel mają takie zabiegi, co scenarzysta chce osiągnąć tym filmowym kłamstwem? Trudno znaleźć odpowiedzi, a na dodatek intencje twórców tych zmian są dla nas niezrozumiałe, a aprobata na nie autorów tekstów jest dla mnie zdradą własnej twórczości i zaprzedanie się obcym wartością, nie mówiąc już o pieniądzach. Może to zbyt ostre potraktowanie twórców, bo przecież za coś trzeba żyć, a ekranizacja ich dzieł po przeróbkach niczym nie przypominająca jego tekstu pozwoli mu choćby przez chwilę zaistnieć w panteonie sław. Mamy również liczne przykłady na to, że twórcy tak biernie nie podawali się zmianom scenariuszy, ostro je krytykowali lub wręcz nie wyrażali zgody na zachodzące zmiany. Nasz rodzimy twórca Stanisław Lem nigdy nie był zadowolony z żadnej z ekranizacji jego najlepszej powieści „Solaris”. Takich przypadków możemy mnożyć bez liku, warto wspomnieć chociażby o „Lśnieniu” Kinga w reżyserii Stanleya Kubricka, którego ekranizacja według autora dawała wiele do życzenia.



Rozdrapując ten problem scenariuszy niezgodnych z pierwowzorem warto by się pokusić na zadanie pytania, czy mając przed sobą pisarski bestseller możemy zniweczyć zamierzenia autora i zrobić kiepski film? Czy posiadając taką sobie literaturę zrealizować marzenie życia? Po długich bojach z wizjonerami dużego ekranu dotarłem do właściwego wątku, który chciałem poruszyć, a może rozstrzygnąć. Poniekąd będzie on odpowiedzią na pierwsze, powyższe pytanie. Czy da się pogrążyć w kinie książkowy bestseller? A raczej, czy scenariusz ze zmianą zakończenia może spowodować chwilową schizofrenię u widza?  Chodzi o filmową konfrontacja lektury Dana Browna, która doprowadziła mnie w ślepy zaułek i to taki, w którym w filmie Aleksandra Forda „Krzyżacy” bitwę pod Grunwaldem wygrywają wojska zakonu. Może to nie jak najtrafniejsze porównanie, ale jak inaczej czytelnikowi dać wyobrażenie zabiegu jaki dokonali twórcy filmowego „Inferno”, aż dziw, że Brown się na to zgodził. Po tej kombinacji mam nieodparte wrażenie, że słońce zawsze świeci nie tylko w telewizji, ale również w kinie.
          

Dla mniej wtajemniczonych zmiana zakończenia w powieści Browna polegała na zlokalizowaniu i odnalezieniu wirusa dżumy XXI wieku, który skutecznie ma zmniejszyć rosnącą populację ludzkości. Film Rona Howarda proponuje kolejne zakończenie, którego widz spodziewa się od początku do końca filmu. Hollywood rządzi się swoimi prawami, widz po raz wtóry wychodzi z kina z uśmiechniętą twarzą i przekonaniem, że znowu udało się uratować świat, a jedyne pytanie jakie zadaje odnosi się do zmiany zakończenia, jeżeli wcześniej przeczytał książkę. W powieści Dana Browna zakończenie nie ma nic wspólnego z happy endem. Wirus został aktywowany, ale nie miał nic wspólnego z dżumą. Dzięki mutacji zmieniającej kod genetyczny miał za zadanie wywołać bezpłodność u części populacji ludzkości przez co skutecznie i bezkrwawo ją zmniejszyć. Dość oryginalne zakończenie jakie zaproponował autor w swojej powieści daje do myślenia, nie pozostawia czytelnika tak jak widza bez pytań. Brown odważnie podszedł do tematu przeludnienia i nie bał się w swojej powieści rozwiązać tego problemu, aczkolwiek nie uważam, że poddaje nam taki pomysł pod rozwagę, ale już samo to, że o tym wspomniałem jest najlepszym przykładem jak wiele pytań możemy zadać dzięki nieoczekiwanemu zakończeniu. Po projekcji filmu nie sformułujemy żadnego wniosku, a dla widza znającego treść powieści najważniejszym pytaniem będzie po co? W jakim celu? I dlaczego zostało zmienione zakończenie bestselleru Dana Browna? Osobiście dochodzę do wniosku, że jego roztrząsanie to strata czasu wobec pytań rodzących się po lekturze powieści. „Możesz ocalić świat! Jeśli nie ty, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy?” Pytań w powieści pada wiele, ale te najważniejsze musimy sami sformułować. Pisarz sugestywnie pozwala nam do nich dotrzeć, w filmie mamy do nich ograniczony dostęp. Wartka akcja nie pozwala na zadawanie pytań, a końcowa zmiana schematu zakończenia dodatkowo je wyklucza. Oczywiście słowo bestseller nie zawsze jest równoznaczne z wartościową pozycją książkową, ale jeśli chodzi o „Inferno” śmiało możemy powiedzieć, że z niezłej książki powstał taki sobie film. Czyżby to wina tak istotnych zmian w scenariuszu?   


Zdjęcia pochodzą z:

https://pl.pinterest.com/pin/300896818837658301/
https://naekranie.pl/artykuly/dan-brown-pisarz-na-miare-naszych-czasow
https://pixabay.com/pl/stos-ksi%C4%85%C5%BCek-vintage-books-ksi%C4%85%C5%BCka-1001655/

Sort:  

Od początków kina scenarzyści z mniejszym lub większym sukcesem próbują przenieść na ekran literackie bestsellery. W moim mniemaniu książki i kino to zupełnie co innego, nawet tzw target jest określony inaczej. Dlatego tak trudno o dobrą ekranizację.

Posted using Partiko Android

Bardzo ciekawy i dający do myślenia wpis. Po części zgadzam się z opinią @lesiopm, że książki i filmy mają inny target. Po części, bo jakże często twórcy filmu liczą, że uda im się przyciągnąć i czytelników i tych, którzy książek nie czytają. Często się to udaje - czytelnicy Browna oglądają również filmy, miłośnicy przygód Harrego Pottera zazwyczaj czytają, oglądają, grają w gry i kupują gadżety.
Zatem twórcy filmu planują "szersze pole rażenia", a to, że czytelnicy mogą wyjść z kina nieusatysfakcjonowani, to trudno - ważne, że skusił ich tytuł.

Jednocześnie wiele dobrych i nagrodzonych filmów to adaptacje. Dla zainteresowanych tematem - mój dawniejszy wpis Oscary za... książki?. Ale listę oscarowych adaptacji trudno nazwać listą bestsellerów książkowych. Jest tam kilka klasyków, które miały dobrą sprzedaż w momencie wydania i prawdopodobnie będą jeszcze wielokrotnie wznawiane, ale jest tam też kilka tytułów, które gdyby nie adaptacja filmowa, pozostałyby przykładami literatury dobrej, ale raczej niszowej.

Zagłębiając się w temat skupiłem się wyłącznie na ekranizacji dzieł, zapominając o adaptacji, która rządzi się innymi prawami i bardziej pasuje do wizji filmowych twórców. W przeważającej mierzę luźne potraktowanie treści wiąże się z tym, że najczęściej są to hollywoodzkie adaptacje książek skierowane głównie na zarabianie, na co prawdziwa ekranizacja nie w pełni mogłaby na to pozwolić. Warto zatem wiedzieć czy idąc do kina będziemy mieli do czynienia z adaptacją dzieła, czy ekranizacją. Posłużę się cytatem z Wikipedii, który wyraźnie ukazuje różnice między nimi. Według Andrzeja Kołodyńskiego i K.J. Zarębskiego „(...) adaptacja filmowa jest wariacją na zadany temat”. W odróżnieniu od adaptacji, ekranizacja filmowa jest wiernym pod względem treści i formy przeniesieniem dzieła na ekran filmowy, a pojęcia te nie powinny być stosowane wymiennie. Osobiście chciałbym zawsze wiedzieć przed filmową ucztą z czym mam do czynienia i czego mam się spodziewać.

Chętnie skorzystam z propozycji uściślenie pojęć (w odróżnieniu od ogólnej słownikowej defnicji "ekranizacja - przeniesienie utworu na ekran"). Moim zdaniem takie rozróżnienie ekranizacji i adaptacji jakie proponują Kołodyński i Zarębski prowadzi do ciekawej konkluzji. Otóż idąc do kina w zdecydowanej i ogromnej większości przypadków będziemy mieli do czynienia z adaptacją. Założenie wierności pod względem treści i formy w przypadku ekranizacji powoduje, że możliwe do zekranizowania są wyłącznie utwory dramatyczne i takie formy prozatorskie czy poetyckie, w którch narracja i dialogi są możliwe do przytoczenia w całości (zatem odpowiednio niewielkiej objętości). Przykłady: Zemsta Wajdy, Hamlet Zefirellego.
Zatem opierając się na wskazanej definicji, powieści Browna, Lema, Kinga właściwie są nieekranizowalne. Po pierwsze ekranizacja musiałaby stanowić dość długi serial, po drugie zachowanie formy wymuszałoby udział narratora i to jego głos towarzyszyłby większości scen.

Całkowicie zgadzam się z Twoim postulatem, że czytelnik ma prawo wiedzieć, czy film jest wierną adaptacją powieści, czy powstał "na motywach" (kiedyś częściej stosowano to określenie). Inne zakończenie to moim zdaniem bardzo duża zmiana adaptacyjna.

Świetny artykuł, brawo!

Oj mnie strasznie wkurzają pewne uproszczenia czy zmiany w ekranizacjach filmowych... Bo to najczęściej na dobre nie wychodzi. Filmy, zwłaszcza te z Hollywood, rządzą się jednak pewnymi prawami. Obraz filmowy to produkt, który ma się dobrze sprzedać. A niestety wychodzi na to, że ludzie chętniej oglądają proste, przewidywalne historie z happyendem niż bardzie wymagające dzieła. Na szczęście zdarzają się wyjątki.

PS.
Proponuję używać tagu #pl-filmy, w przypadku tekstów około filmowych.

Coin Marketplace

STEEM 0.28
TRX 0.13
JST 0.033
BTC 62873.38
ETH 3037.14
USDT 1.00
SBD 3.63