SUKCES NIE ISTNIEJE - [#temaTYgodnia #12]

in #tematygodnia7 years ago

obraz.png

Często piszę na swoim blogu o sukcesie, dlatego kiedy przeczytałam najnowsze TEMATY TYGODNIA, poczułam się niejako wywołana do tablicy. Ostatecznie to moja tematyka, jedno z moich ulubionych zagadnień. Powinnam więc coś o tym naskrobać, prawda? Problem w tym, że nie bardzo mam ochotę pisać kolejnego posta o tym, jak osiągnąć sukces. W końcu ile można opowiadać ciągle o tym samym? Zamiast tego zdradzę Wam pewien sekret.

Coś takiego jak sukces nie istnieje.

Część z Was powie mi zapewne teraz: ale jak to? Stworzyłaś przecież kilka artykułów na ten temat. Czy to znaczy, że sama nie wierzysz w to, co tam napisałaś? Nie, oczywiście, że nie. Nadal podtrzymuję to, co powiedziałam wcześniej. Na swoim blogu posługuję się jednak terminem “sukces” w znaczeniu “szczęście” albo “osiąganie zamierzonych sobie celów”. I choć te pojęcia z pozoru wydają się podobne, tak naprawdę mają dość odmienne znaczenie.

ZDEFINIUJ SWÓJ SUKCES

W tamtym tygodniu napisałam artykuł na temat tego, że każdy z nas ma swoją własną definicję sukcesu. Starałam się także opisać, jak można odkryć, co tak naprawdę jest dla nas w życiu ważne. Tamten post dość przekornie uświadomił mi jednak także, że skoro każdy z nas postrzega pojęcie sukcesu inaczej, to w takim razie sukces jako taki nie ma prawa istnieć. Jest to tylko płynny, abstrakcyjny, sztuczny termin, który ktoś kiedyś wymyślił na określenie...

No właśnie, na określenie czego?

Szczęście jest bardzo konkretne. Każdy z nas od czasu do czasu czuje się szczęśliwy. Jeśli ktoś jest bardzo dociekliwy, może je także zmierzyć poziomem endorfin we krwi. Podobnie jest z osiąganiem zamierzonych sobie celi. Wybierasz sobie górę, którą chcesz zdobyć albo króliczka, którego chcesz złapać, a potem ciężko na to pracujesz. I w końcu albo się udaje, albo nie. Z łatwością da się ocenić, czy cel został osiągnięty, bo był on jasno określony od samego początku. Ale sukces...? Jak w ogóle można oceniać czyjeś życie w kategorii sukcesu albo porażki..?

KAŻDY Z NAS MA INNĄ DEFINICJĘ SUKCESU

Dla jednego z nas sukcesem jest posiadania szczęśliwej, wieloosobowej rodziny. Dla drugiego – pozycja dyrektora w międzynarodowym przedsiębiorstwie. To dość oczywiste, ale problem niestety na tym się nie kończy. Jak duża musi być rodzina, żeby można ją było uznać za wieloosobową? Trójka dzieci wystarczy? Czwórka? Co to znaczy, że rodzina jest szczęśliwa? Czy jeśli teściowa sprzecza się ciągle z zięciem, ale uwielbia swoje wnuki, to można uznać, że wszystko jest w porządku?

Pisałam już o tym wcześniej, ale prawda jest taka, że jeśli nie mamy ściśle określonej definicji sukcesu, możemy zwyczajnie nie zorientować się, że już go osiągnęliśmy. Co więcej, bardzo często sami nie doceniamy tego, co mamy. Ja sama mam cudowną rodzinę, najlepszych na świecie przyjaciół i jakieś tam osiągnięcia prywatne oraz zawodowe. Czy jestem szczęśliwa? Na pewno tak. Czy osiągnęłam sukces? No, cholera, ani trochę.

Patrzę na swoje konto bankowe i do Billa Gatesa mi daleko. Jestem dość dumna za swojego IQ, ale zasadniczo od Stevena Hawkinga dzielą mnie góry lodowe. Zawodowo? No coś tam mi się udało, ale jeśli porównam się ze Stevem Jobbsem...
Rozumiecie problem.

Zawsze będzie ktoś, kto jest lepszy ode mnie.

CO W TAKIM RAZIE DALEJ

Moim zdaniem, sukcesu jako takiego nie ma. Nie istnieje moment, w którym będziemy mogli stanąć, spojrzeć za siebie i powiedzieć “wygrałem życie”. Szczerze wierzę w to, że każdy z nas ma momenty, kiedy żałuje tego, co zrobił. Albo tego, czego nie zrobił. Tak to już zwyczajnie jest.

Co w takim razie dalej? Na to pytanie nie bardzo mogę Wam odpowiedzieć. Mogę poopowiadać Wam o tym, co robić, żebyście osiągali cele, które sobie zamierzycie. Mogę pomóc Wam te cele wybrać. Ale nie mogę zagwarantować, ani Wam, ani samej sobie, że osiągniemy kiedyś sukces, bo czegoś takiego zwyczajnie nie ma. W życiu brakuje pojęcia mety, nie ma medali czy podium dla zwycięzcy...

Jak to więc do końca jest z tym sukcesem? Zdaje się, że nigdy o tym nikomu nie mówiłam, ale kiedy byłam dzieckiem oglądałam anime, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jest to zwyczajna, dość głupiutka kreskówka, ale wprowadza ona pojęcia “kami no itte”, “Ręki Boga”. Jest to moment doskonałości. Znacie te chwile, kiedy staraliście się o coś z całych sił, w końcu udało Wam się do osiągnąć i przez moment czuliście się cholernie szczęśliwi? To właśnie “kammi no itte”.

Coś czego nigdy się nie osiąga, ale o co walczy się całe życie.

Może w życiu chodzi o drogę do celu, a nie o sam cel?

Sort:  

No coś tam mi się udało, ale jeśli porównam się ze Stevem Jobbsem...

On cię już nie przebije, ale ty jego osiągnięcia możesz ;)

Moim zdaniem w życiu chodzi o to, by się od tego wszystkiego odciąć ostatecznie. Dążenie do sukcesu - lepszej pracy, lepszego życia, a ostatecznie i tak wszyscy skończymy w tej samej ziemi. Może po prostu trzeba zacząć żyć?

Takie właśnie myśli nachodzą mnie ostatnio coraz częściej. Po co to wszystko? A czasu na życie mamy coraz mniej...

Mnie też. Dlatego między innymi tak bardzo się cieszę, że trafiłam na Steemit. Tutaj przynajmniej nie muszę zastanawiać się nad tym wszystkim sama :)

Zdecydowanie tak! :) Ja ogólnie uważam, że ludzie powinni robić to, co sprawia, że są szczęśliwi :)

Nie wchodzę.
Ani w wyznaczanie celów, ani w podążanie drogą do nich.

Nie neguję ich jako ważnych czy potrzebnych innym osobom, akceptuję, że dla kogoś istotny jest cel, dla kogoś wykonywanie kolejnych kroków w założonym kierunku.
Po prostu nie należę do tej grupy. Nie pociągają mnie cele o podłożu materialnym - ileś tam na koncie czy pensja określonej wysokości, stanowiska, wakacje w określonym miejscu, jakiś konkretnie wielki dom, samochód jakiś tam. Jestem tą samą osobą bez samochodu, w starym, wielkim BMW i w nówce malutkiej hybrydzie.
Cele niematerialne? Nie stawiam. Jeżeli coś jest w zgodzie ze mną - robię.

Szczęście czuję zanurzając się w teraźniejszości. Zamykając oczy i leżąc w słońcu, trzymając za ręce dzieci na lodowisku, śmiejąc się z czegokolwiek co mnie rozbawi, robiąc głęboki wdech w plenerze, nic nie robiąc. :D

No i właśnie o tym piszę :) A przynajmniej, miałam zamia o tym napisać :) Wiesz, ja tam sobie myślę, że każdy z nas jest inny. Każdemu z nas, co innego sprawia przyjemność. I tak naprawdę, o ile tylko wiesz, czego chcesz od życia i do tego dążysz, wszystko jest w porządku. A to, czy uszczęśliwia Cię milion na koncie czy powiew wiatru we włosach i zachód słońca na niebie - to już wszystko jedno. Ważne, żeby usiąść na chwilę i zastanowić się, czego się chce.

Racja. To jest przede wszystkim kwestia poznania i polubienia siebie. Za to szansa, że osoba, która nawet Cię nie zna, a na filmie czy w tekście książki obiecuje, że wskaże Ci drogę do sukcesu rzeczywiście to uczyni, jest powiedzmy 1:1000000. :)

Yup :) Znowu się zgadzam ;) To znaczy może inaczej. Ja ogólnie szczerze wierzę, że regularna praca popłaca. Podobnie jak planowanie tej pracy (głównie dlatego, że planowanie zmusza do regularnej pracy). Ale sądzę, że zanim w ogóle ktoś weźmie się do czegokolwiek, powinien najpierw ustalić sobie swoje prioytety. A ostatnio jesteśmy we wszystkich mediach tak zalewani propagandą sukcesu, że często zapominamy o tym, że w życiu nie ma mety, ani podium dla zwycięzcy. I że zamiast gonić za czymś czego nie ma, może warto byłoby poświęcić się temu, co jest dla nas naprawdę ważne.

No właśnie - te obrazki z mediów i gładkie słowa jakichś trenerów przeróżnych. Motywacja, cele, zadania do wykonania. Są w życiu rzeczy, które niezgorzej się w takie podejście wpisują - takie, które po prostu są do zrobienia i zależą od nas (napiszę magisterkę i obronię się w pierwszym terminie, pójdę na kurs językowy i do końca 2018 zrobię certyfikat, zacznę biegać, a na jesień wystartuję w wybranym biegu itp.). Tak jak piszesz - praca popłaca i już. A ile frustracji może przynieść silne nastawienie na osiągnięcie celu, gdy nie wszystko w naszych rękach? Na przykład zasuwanie w pracy, żeby awansować, a szef wybierze Kowalskiego, bo coś tam. Albo takie zadaniowe podejście do poznania odpowiedniego partnera/partnerki i złożenia rodziny.

kiedy byłam dzieckiem oglądałam anime, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jest to zwyczajna, dość głupiutka kreskówka, ale wprowadza ona pojęcia “kami no itte”, “Ręki Boga”.

Hikaru no Go? - jedno z moich ulubionych anime :)

Tak! Hikau no go! <3 Uwielbiam je. Jest przecudowne :)
(Inna sprawa, że nadal nie przyjęłam do wiadomości tego, jak zakończyła się manga.Ale anime jest boskie )

Coin Marketplace

STEEM 0.26
TRX 0.20
JST 0.038
BTC 92922.43
ETH 3362.42
USDT 1.00
SBD 3.72