Zeta Centauri
Siadywała na skrzyżowaniu Chmielnej i Łąkowej, u wejścia na pasaż handlowy. Smutna szara sylwetka - z figury sądząc jakieś 20-30 lat. Z wyglądu... nikt by jej tyle nie dał. Widać było, że życie nie rozpieszcza. Bezdomna. Czasem się trzęsła, jakby na głodzie, czasem siedziała spokojnie, z cicha podśpiewując pod nosem:
Zeta, zeta zeta zeta dajcie
Ludzie przechodzili, czasem ktoś coś wrzucił do kubeczka i raczej nie były to złotówki - bo złotówkę gołą to wstyd przecież. Śnieg padał czy deszcz w tym samym miejscu, od rana do nocy nieomal, można ją było spotkać. Zawsze w tych samych, spranych ciuchach.
Któregoś dnia szefowa jednej z knajpek stanęła nad nią i zaprosiła do swojego pubu. Właściwie obok niego - miała tam kącik zadaszony gdzie można było przycupnąć i nie nasiąknąć wodą w ulewę. Policja przychodziła, pytała czy żebraczka nie przeszkadza... Dobra była kobieta z tej właścicielki - wytłumaczyła policji, że lepiej by siedziała biedota dalej od aut - by jakieś rozpędzone przypadkiem lub nie z niej miazgi nie zrobiło.
I znowu - deszcz czy skwar siedziała na miejscu nowym z tą różnicą, że jej kelnerki już po zamknięciu resztki w torbie papierowej wynosiły. Taki element krajobrazu niczym rzeźba bez cokołu - wszyscy wiedzieli, że jest i nikt się nie dziwił.
To kelnerki nadały jej imię i potem już wszyscy Zetą nazywali. To od tej nutki, którą czasem na modłę "Sokołów" podśpiewywała pod nosem.
Zeta zeta zeta zeta dajcie
lecz mnie stąd nie przeganiajcie
bo na skrzydłach z wiatrem halnym
wrócę doma gdzie Centaury
Tak jakoś w czerwcu, pod wieczór, siadła sobie w ogródku grupka znajomych - turyści. Pizzę zamówili, piwo do niej, gitarę mieli... Wesoło się zrobiło jak nigdy. Głowę podniosła, słuchała jakiś czas - podeszła. Towarzystwo podpite nie zauważyli albo wszystko jedno im było, że ona taka - uliczna.
Któryś gitarę jej podał mówiąc, że jej kolej bo wszyscy już się wkupili piosenką tylko ona nie. O dziwo zagrała. O drugie dziwo - pięknie. Popłynęła pasażem śpiewka bajeczna o mglistych terenach, o gwiazdach; było o łąkach zamglonych i kopytach wystukujących rytm dnia i nocy.
O tęsknocie.
Patrzyły na nią kelnerki okrągłymi oczyma nawet kucharz wyszedł zza zaplecza. Od tego dnia już nie resztki jej wynosiły a pełne dania.
Tyle, że nic nie trwa wiecznie.
Pół roku później szefowa zachorowała i knajpkę przejął jej syn. Jemu już Zeta przeszkadzała. Próbowały mu kelnerki tłumaczyć, że nieszkodliwa - nie słuchał. Przyjechała straż miejska, wywiozła na dołek... potem gdzieś do przytuliska czy innego markotu. Jedna z dziewczyn jeździła potem po urzędach szukała... bo kucharz zaproponował, że Zecie altankę odstąpi na działkach. Niech ma dom.
Ale nie znalazła Zety.
Pluli sobie w brodę wszyscy, że wcześniej nie pomyśleli o tej altance, że było im dobrze jak było i myśleli, że już tak zostanie. Ktoś nawet w gniewie coś pysknął do właściciela.
A ten się roześmiał.
Bo jemu wszystko jedno czy będą czy nie będą pracować. Pub sprzedaje bo ta praca nie dla niego. A Zeta pewnie wróciła na ten swój K-Pax czy gdzie tam dom miała. I jak im tak źle bez niej to niech lecą za nią...
Post zgłaszam do Tematów Tygodnia #52.
Temat No. 2: Zeta Centauri
Grafika:Pixabay
Piękne...
Ale... brakuje mi jakiegoś pozytywnego zakończenia. Że wróciła piękna, bogata, pub odkupiła, wszystkich zatrudniła i...
No oczywiście żyli długo i szczęśliwie...
A tak? Samo życie :(