"I love you" T.Love (1994.) - płyta koncertowa, która znakomicie oddaje ducha kapeli
T.Love jest zespołem w Polsce niemal legendarnym. Bardzo cenię w tej kapeli to, że mają tę rzadką umiejętność grania na dwa fronty – z jednej strony znakomite melodie, a z drugiej umiejętność budowania narracji o zmieniającej się Polsce. Uchwycenie zarówno naszych problemów społecznych, politycznych, religijnych to sztuka niełatwa. A tu naprawdę się udało.
Fanów T.Love miał oddanych chyba odkąd pamiętam. I przyznaję, że jakoś mi to imponowało, że gość, który w sumie nie ma wybitnego wokalu tak dobrze sobie radzi w kontakcie z ludźmi przychodzącymi na koncerty zespołu. Robiło to na mnie wrażenie zawsze. Byłem na ich wielu spotkaniach. Raz na placu Wolnica w Krakowie, raz w dusznym lokalu w Oświęcimiu, innym razem na tzw. „Dniach miasta”, a jeszcze indziej na „Przystanku Woodstock”. Koncerty zawsze wydawały mi się takie same – to znaczy Muniek i ekipa robią fajne show z którego masz wyjść pozytywnie nastawiony do świata. Ale to co mi się najbardziej podobało to element, który jest największą zaletą dziś już nieco zapomnianej koncertowej płyty zespołu pt. „I love You”.
Chodzi mianowicie o taką fajną umiejętność „upunkowienia” przebojów, które tak dobrze znaliśmy z radia. Na żywo, w tym wykonaniu brzmią inaczej. Są bardziej surowe. Ale nie odbiera im to w żaden sposób przebojowości. Wręcz przeciwnie. Gdy słuchamy ich chyba największego przeboju „King” czujemy klimat czasów polskiej transformacji. Podobnie jak w utworze „Na bruku”, gdzie podmiot liryczny nie może znaleźć pracy i liczy, że ukochana da mu o tym zapomnieć. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na fantastyczne, wręcz kulminacyjne wykonanie utworu „Wychowanie” i poprzedzającą „Warszawę”. Dla mnie, mimo, że są to wykonania koncertowe są po prostu rewelacyjne.
Płytę usłyszałem, gdy miałem 13 lat. Kasetę kupiłem, bo były dodane dwa utwory studyjne, które wówczas były głośne – mianowicie „I Love you” oraz „Na samym dnie”. Świetne, melodyjne wpadające w ucho. Ale to jednak zauważalny w „koncertowych utworach” kontakt z fanami jest tutaj kluczowy. Widać było, że bardzo zależy na dobrym doszlifowaniu. Bo tak się tworzy legendy. Ta płyta dla mnie jest dużym sentymentem, ale w przeciwieństwie do wielu innych spraw, które nie wytrzymały próby czasu tutaj możemy mówić o tym, że nie straciła w moich uszach uroku. Wciąż słucha się przyjemnie. Bo to dobra robota.
Swego czasu nawet byłem w fanklubie T-Love i na zlocie fanów piłem wódkę z Tomem Pierzchalskim a Janek Peczak grał nam na gitarze przy ognisku. Ostatniego albumu nie znam bo już brzmiało mi to pop rockowo, a jak zobaczyłem jak Muniek zBednarkiem wywija na scenie to w sumie dobrze, że zawiesili działalność. Idealny moment moim zdaniem.
Zazdroszczę wspomnień!