Leniwiec odlatuje (5): Jaskinie z Buddami
Od rana zapowiadało się na solidny deszcz. Przyzwyczailiśmy się, że na Sri Lance czyste, błękitne niebo to rzadkość. Tu i ówdzie jest ono raczej zapełnione nisko leżącymi chmurami. Tego dnia jednak było inaczej.
Po spotkaniu dnia poprzedniego ze słoniami i przygodą z amerykańskimi mnichami, chcieliśmy rano wsiąść w autobus i pojechać do Dambulli, znajdującej się zaledwie 70 km od Polonnaruwy, gdzie przebywaliśmy od kilku dni. To miejsce słynne ze Złotej Świątyni, wpisanej na listę UNESCO w 1991 r.
Przejechanie 70 km, jak już wcześniej wspomniałem, nie zajmuje na Sri Lance godziny. Podróż trwa co najmniej dwa razy dłużej. Zatłoczony, głośny i bardzo kolorowy autobus gna jak szalony po lankijskich drogach, umilając podróżnym czas ciągłym trąbieniem. Zatrzymuje się nie tylko na przystankach, które są jak na warunki azjatyckie całkiem cywilizowane i często mają dwujęzyczne tabliczki z rozkładem jazdy. Staje on niemalże na każdą prośbę pasażera - przy szkole, zakładzie pracy, sklepie czy w szczerym polu. Cała komunikacja z kierowcą odbywa się przez pracownika, nazwanego przez nas kierownikiem autobusu. To on sprzedaje bilety, informuje o następnym przystanku i przekazuje informacje kierowcy, który w tym czasie radośnie przemyka przez wąskie drogi, trąbiąc na wszystko co się rusza i żując betel. O betelu jeszcze kiedyś wspomnę…
Ledowy Budda
Mało do tej pory wspomniałem o buddyzmie na Sri Lance, a przecież ten kraj, a szczególnie jego środkowa część, usłany jest posągami Buddy, które często górują nad miastami - jak choćby w Kandy.
Nie jestem znawcą buddyzmu, a szczególnie mało wiem o najstarszej szkole - Therawadzie - odłamie popularnym w tej części świata (Indie, Sri Lanka, Tajlandia, Laos, Birma czy Chiny). Jedno wiem na pewno - posągi Buddy nie przedstawiają historycznego założyciela tej religii. To raczej idealistyczny, okraszony bogatą symboliką, symbol stanu umysły - stanu buddy, który jest osiągalny dla każdego z żyjących. Czy pies również ma naturę buddy?
Niemalże na każdym kroku towarzyszyły nam posążki buddy, siedzącego w medytacji z lekkim uśmieszkiem. Często otoczone sztucznymi kwiatami, kadzidłami oraz choinkowymi migającymi lampkami. Ledowy Budda made in China - nocą świecący na biało! To wcale nie był rzadki widok.
Złota głowa
Zaraz przy wyjściu z autobusu zobaczyliśmy złotą głowę ogromnego 15 metrowego posągu. Nie potrzeba pytać o drogę, od razu wiadomo, w którą stronę zmierzać. Mimo tego, co chwilę zatrzymywał się przy nas kierowca tuk tuka i proponował swoje usługi, roztaczając przed nami wizję trudów wejścia pod górę. Chcieliśmy jednak z S. nieco się natrudzić. Dużo lepiej wpomina się taką wyprawę, gdy jest okupiona wysiłkiem i potem, prawda?
Góra może nie jest specjalnie wysoka, zaledwie 160 m n.p.m., jednak w tamtym klimacie może być małym wyzwaniem. Musieliśmy się zatem przygotować do tej wysokogórskiej wspinaczki, serwując drugie śniadanie, czyli popularny tam naleśnik z jajkiem i kawę - lurowatą, jak to na Sri Lance.
Najedzeni, w ramach sjesty, zwiedziliśmy muzeum przy świątyni, jednak ani eksponaty, ani sama ekspozycja nie wzbudziła naszego entuzjazmu. Mieliśmy w głowie jeszcze całkiem świeże wspomnienia po wizycie w Światowym Muzeum Buddyzmu w Kandy i ciężko było się z nim równać. Naszą uwagę jednak wzbudziłą mapa, która wisiała na ścianie, obrazująca rozwój buddyzmu na świecie. Specem od geografii nie jest, ale nawet ja dostrzegłem, że coś z nią było nie tak.
Zdobywanie szczytu
Byliśmy już prawie gotowi na pierwszą próbę podejścia pod górę, kiedy mocno się rozpadało. W otoczeniu sprzedawców pamiątek, ukryliśmy się pod daszkiem i czekaliśmy na koniec ulewy. Wiedzieliśmy, że ten moment nastąpi wkrótce i cieszyliśmy się z S., że lać nie zaczęło w środku drogi pod górkę. Lało jednak prawie godzinę, dość długo jak na przelotne deszcze na wyspie. Gdy deszczowe chmury przeszły, powietrze wypełniło się cudownym wilgotnym zapachem ziemi. Postanowiliśmy ruszać.
Idzie się boso, bo cała góra jest miejscem świętym. Droga nieco kręta. Ubita z kamieni i ziemi. Mokra i śliska po deszczu. Co kilkadziesiąt metrów zrobiliśmy sobie krótką przerwę, ale już po 20 minutach marszu na samym szczycie zobaczyliśmy niesamowity widok. Nie tylko wykutych w skale świątyń, ale całego krajobrazu dookoła. Lasów i wzgórz.
Kompleks składa się z 80 jaskiń, z których najstarsze sięgają I w. p.n.e. Turyści mają dostęp do pięciu głównych, największych części. W ciemnych, niemal pozbawionych światła świątyniach można zobaczyć niezliczone (zliczone - jest ich 153) posągi Buddy, uczniów, bodhisattwów i bożków, a także rzeźby królów i fundatorów świątyni. Niektóre z nich liczą sobie kilkaset lat. Większość ścian jaskiń przyozdobiona jest pięknym malarstwem, przedstawiającym sceny z życia Siddhārthy Gautamy. Widać dokładnie jak zmieniały się style w lankijskiej sztuce sakralnej, bo ostatnia część świątyni powstała w sumie niedawno, w XVIII wieku. Przed cały czas całość była wielokrotnie przebudowywana, bo świątynia jest miejscem aktywnym. W kompleksie u podnóża góry znajduje się klasztor, stacja radiowa i szkoła.
Węzełek od Ganeszy
Przejaśniało się na dobre i popołudniu wilgoć była ciężka do zniesienia. Poza świątynią w Dambulli nie mieliśmy już nic do zobaczenia, a wiedzieliśmy, że u naszych gospodarzy czeka nas pyszna, jak co dzień kolacja. Po kilku godzinach obcowania z pięknymi, jednak dosyć podobnymi do siebie posągami Buddy byliśmy nieźle zmęczeni. Do tego wspomniana wspinaczka na 160 m górę! ;)
W Dambulli widać jak na Sri Lance przez wieki koegzystowały ze sobą i przenikały się różne religie. W świątyni znalazło się również miejsce dla Ganeszy, opiekuńczego bóstwa o postaci słonia, rodem z Indii. Przed wejściem do jego kaplicy miejscowy czarownik, za drobną ofiarę, wiązał na prawej ręce pielgrzyma biały sznurek i odmawiał śpiewną modlitwę w kosmicznym języku. Ten amulet towarzyszy mi do dzisiaj - porządne miał nici.
Zobacz co działo się wcześniej...
Zdjęcia S. oraz moje.
Go here https://steemit.com/@a-a-a to get your post resteemed to over 72,000 followers.
Podróż autobusem identyczna jak w Nepalu ;) to również opisałam w swoim cyklu. Tylko chyba u mnie kierownik był nazwany pomocnikiem, chociaż tak naprawdę decydował o wszystkim a czasem nawet o naszym bezpieczeństwie, bo informował na przykład kierowcę (wychylając się mocno z autobusu), czy może wyprzedzać i czy droga wolna ;)
Zdjęcie mapy "bezbłędne" ;)
Mapa nas rozbawiła, próbowaliśmy odgadnąć zamysł :) W Nepalu chyba jest jeszcze bardziej niebezpiecznie na tych wąskich dróżkach?
Na te stopy się zagapiłam... Czy one faktycznie takie wielkie są, jak się wydaje?
Ciągną się przez całe schody :) Całkiem spore!
Fantastyczny klimat i świetne fotki! 👌
Ostatnio też dostałem "węzełek od Ganeszy" tylko zawiązał mi go mnich ze świątyni "Big Buddy". Co ciekawe tak jak Ty dostałem swój na prawej ręce, a mojej dziewczynie mnich zawiazał go na lewej. U Was też tak było?
Dzięki :) Aż na zdjęciach sprawdziłem - 2 x prawa ręka. Nie wiem czy u S. się jeszcze zachowała, ale na moim nadgarstku trzyma się dobrze, mimo ze to poprostu zwykła gruba nitka. A Wasz mnich śpiewał jak wiązał? :)
Śpiewał i kropił wodą - super przeżycie! O swój węzełek będę dbał i też nie planuję ściągać, zobaczymy ile wytrzyma. 😉
Genialne :)