Tam gdzie diabeł mówi dobranoc... czyli wspomnienia z rowerowej włóczęgi po Podlasiu, część 2.

in #polish7 years ago (edited)

IMG_0406 (2048x1365).jpg

Ładujemy toboły na rowery i opuszczamy naszą niezwyczajną kwaterę w miejscu pośród niczego, do którego trudno trafić. Plan jest taki, że kierujemy się na Bondary, leżące koło jednego z najbardziej popularnych zalewów w tym regionie, nad którego brzegi w lato ciągną okoliczni mieszkańcy z kocami, prowiantem i olejkami do opalania. Jak widać Węgry mają swój Balaton, Podlasie ma swój zalew Siemianówka. Trasa w sumie krótka, nie muszę więc wkładać większego wysiłku w pedałowanie na swoim rowerowym czołgu.    

Docieramy do Bondar. Kwatery w stylu wczesne lata dziewięćdziesiąte, tudzież schyłek PRL-u. Miły pan siedzący w obłożonej ze wszystkich stron boazerią pokoiku załatwia nasz cheek in i podaje do uzupełnienia danych zeszytową księgę pamiętającą pewnie jeszcze minioną dekadę. Szczególnych luksusów nie ma, warunki trochę jak na koloniach, ale wymagań też wielkich nie mamy, bo nocowało się już przecież w dużo gorszych miejscach.   Skoro jesteśmy już na miejscu, to pora oczywiście odwiedzić główną atrakcje tej okolicy. Ruszamy szukać plaży nad zalewem. Jest już późno więc odpalamy czołówki a po jakimś czasie z za drzew wyłania się widok na jezioro. W sumie mało ciekawy przystanek do zwiedzania, ale tylko tutaj udało się jeszcze znaleźć jakikolwiek nocleg na ostatnią chwilę. Jezioro jak każde inne. Jak ktoś mi kiedyś powiedział znane w okolicy głównie z przypałowch akcji dotyczących zadomowienia się w jego wodach sinic.  Jacyś ludzie imprezują sobie w pobliżu odpalając swoje grille. Robimy kilka zdjeć i wracamy na nocleg.

IMG_0230 (2048x1365).jpg

Oprócz nas nocuje jeszcze grupa wędkarzy. Z nastaniem nocy z za ściany słychać, że wędkarska impreza dopiero się rozkręca. Śmichy-chichy i ogólne bajabongo. Ktoś tam lata w samych gaciach po korytarzu, ktoś  śpiewa, ktoś się wydziera a może płacze... Wszytko jednak do zrozumienia. W końcu nie po to jedzie się na ryby i zostawia żony w domu, żeby sobie przy okazji nie golnąć gorzkiej żołądkowej. Następnego dnia zbieramy się, trochę zbyt późno jak na przyjęty plan a z nami zbierają się również skacowani wędkarze. Wszyscy wysportowani rowerzyści ze swoimi wyglancowanymi rowerami opuścili już to miejsce z nastaniem świtu. 

Pora teraz na  odwiedzenie największej perły Podlasia i europejskiego skarbu z listy UNESCO- jeszcze nie wyciętego w pień Białowieskiego Parku Narodowego. Kierując się na południe zatrzymujemy się w Narwi, aby zobaczyć całkowicie niebieską cerkiew, trochę już nadgryzioną zębem czasu, ale nadal robiącą wrażenie. Po drodze szukamy jakiś dostępnych jeszcze noclegów, jednak nasza nadzieja rozpływa się z każdym kolejnym miejscem, które odwiedzamy. Zastanawiam się, gdzie podziali się Ci wszyscy  turyści, skoro na drodze nie widać nawet psa z kulawą nogą.  Zatrzymujemy się jeszcze w sklepie żeby uzupełnić prowiant. Czekam więc pod osiedlowym na M. pilnując rowerów i daje kawałek swojej bułki czekającemu ze mną krótkonogiemu kundelkowi. Pieseł znika a chwilę później pojawia się ze swoimi  kolegami, którzy wlepiają swoje szklane oczy w pozostałości mojego śniadania. Widać, wieści o charytatywnej stołówce rozchodzą sie tutaj z prędkością światła...    Po drodze krajobraz coraz bardziej zaczyna się zmieniać, nikną gospodarstwa i przed nami zaczyna rozciągać się las przecinany rzekami i rozlewiskami.

IMG_0265 (2048x1365).jpg

Wjeżdżamy w mniej zaludnioną część parku. Po drodze mija nas parka jadąca tandemem z odpalonym radiem z którego leci oczywiście hit disco polo.   Po obydwu stronach ścieżki pomiędzy drzewami zaczynają rozpościerać się dywany dzikich zawilców. Czuć już próchniejącym tu od wieków drewnem. Wszystko elegancko rośnie sobie w swoim własnym, pierwotnym bałaganie, któremu do szczęscia nie potrzebne są żadne ludzkie sentymenty i interwencje.

IMG_0255 (2048x1365).jpg

 Wjeżdżamy dalej w głąb parku, a na horyzoncie zaczyna pojawiać się coraz więcej ludzi. Widok parku też zaczyna się zmieniać i teraz dostrzegamy już kłody, leżącego smętnie, ściętego drewna. Smutny to widok świadczący o tym, że ludzie zawsze znajdą sposób, żeby wejść z buciorami tam gdzie nie trzeba. Myślę sobie, że może to już ostatni dzwonek, żeby zobaczyć to wszystko w jakim takim stanie, zanim ten park zje głodny, istniejący lub nie kornik albo głodni na hajs politycy. Skoro już jesteśmy w parku to decydujemy się na wycieczkę do Rezerwatu pokazowego żubrów.  Mijamy zmierzających coraz liczniej w tym samym kierunku turystów i  przed nami z lasu wyłania się ośrodek. Kolejka do wejścia jak po kartki na mięso a bilet zbyt drogi jak na takie hodowane w zamknięciu atrakcje. Koło tego całego czekającego ogonka zauważam początek zagrody, za którą  leżą sobie znudzone żubry obserwujące tych wszystkich równie znudzonych czekaniem w kolejce turystów. Mi to w zupełności wystarczy, robię kilka zdjęć i stwierdzam, że wolę jednak oglądać zwierzęta w ich całkowicie naturalnym środowisku.

IMG_0275 (2048x1365).jpg

Uciekamy z parku w celu znalezienia obiadu w Białowieży. W centrum kilka restauracji. Oczywiście wszystkie zapchane po brzegi zwiedzającymi. Wokół tego wszystkiego straganiki, bibelotki, duperelkowe pamiątki i odwiecznie obecne wyroby z plastiku w różnej postaci. Zjadamy obiad w jednej z knajp i ruszamy dalej do Hajnówki w celu odnalezienia kosmicznie wyglądającego kościoła. Mijając kilka innych po drodze, odnajdujemy właściwy i podziwiamy przez chwilę ciekawy kształł tego boskiego przybydku.   Orientujemy się, że jest już zbyt późno na nadrobienie kolejnych 50 km z powrotem do Bondar, dzwonimy więc po Pana z lokalnej firmy przeprowadzkowej, który godzi się zabrać nas i nasze rowery z powrotem na jedyne dostępne noclegi. Sympatyczny mężczyzna opowiada nam po drodze o bezczelnych żubrach podchodzących mu do gospodarstwa i obgryzających ogrodzenie. Myślę sobie, że gdyby żubry chciały podchodzić pod mój dom, oddałabym im całe ogrodzenie na złotej tacy. Zbliżając się do celu prosimy kierowcę, żeby wysadził nas trochę przed kwaterami, aby nie robić sobie wstydu swoją biedną kondycją rowerowych amatorów. Cheekujemy się po raz kolejny i idziemy zobaczyć co się dzieje w  stojącym na przeciwko kwater obiekcie, przeznaczonym na potrzeby rozrywki gości. W środku w rytm oczywiście nieśmiertelnego discopolo kręci się dyskotekowa kula a kilku gości siedzi przy stolikach w sali obok, sącząc swoje pseudo-alkoholowe  napoje. Właściciel tajemniczo objaśnia, że nie mają jeszcze akcyzy na alkohol, ale mają również półki pod ladą.  Rozmawiamy z nim przez chwilę o naszej podróży i trudnościach ze znalezieniem wolnych noclegów.   Następnego dnia zrywamy się już wcześniej i jedziemy zwiedzić polecane nam przez menadżera z Kruszynian Odrynki, z umiejscowioną na rozlewiskach pustelnią. Z każdym kolejnym kilometrem zbliżającym nas do wsi, droga staje się coraz mniej przejezdna i dalej jesteśmy zmuszone prowadzić rowery. Oczywiście jak przystało na majówkową tradycje, ten dzień jest jeszcze zimniejszy od poprzednich.  Przed nami rozpościera się malowniczy obrazek. Na łące pasie się pozostawiony sam sobie koń a w oddali widac już wieżyczki skitu.

IMG_0325 (2048x1365).jpg

Podobno legenda dotycząca powstania pustelni mówi o przygodzie pewnego księcia,  któremu w podróży przez te rozlewiska ukazało się światło z ikoną świętego wskazujące zagubioną drogę, dzięki czemu książę postawił tutaj kaplicę. Czy ikona lewitowała w powietrzu, czy może leżała sobie gdzieś na bagnach, jeden Bóg raczy wiedzieć, ale jakieś kilka wieków po tym wydarzeniu jeden, ponoć "zbuntowany" mnich z Supraśla wybudował tutaj sobie pustelnie i tak to się wszystko zaczęło kręcić. Do skitu prowadzi długa drewniana kładka a sam obiekt wygląda dosyć nowocześnie. Szczególnie wrażenie robi cerkiew i jej ołtarz zrobiony na styl grecki. Pan menadżer z Kruszynian wspomininał, że o historii miejsca można porozmawiać z niejakim archimadrytą Gabrielem, który jest właśnie założycielem skitu. Jakkolwiek jest to kusząca perspektywa musimy się jednak zbierać, bo czeka nas jeszcze po drodze zwiedzenie kilku wsi i jazda do Białegostoku na nocleg.    

IMG_0329 (2048x1365).jpg

 Na przydrożnej tablicy poajwia się nazwa wsi Trześcianka. Nad nami kołują licznie tutaj obecne bociany. Jadę drogą w niemym zachwycie podziwiając te wszystkie pomalowane, we wszystkich kolorach domki z ich ozdobnymi okiennicami. W końcu nazwa Kraina Otwartych okiennic  nie wzięła się znikąd.

IMG_0354 (2048x1365).jpg

Z Trześcianki jedziemy do wsi Puchły, w której stoi jedna z najpiękniejszych w tym regionie drewnianych cerkwi. Podobno w sąsiadujących Ciełuszkach istniał kiedyś ośrodek kultu pogańskiego i w odpowiedzi na te fanaberie Puchły postawiły sobie ośrodek maryjny w postaci cerkwi. Nawet tutaj na końcach dróg mógł powstać bastion walki dobra ze złem.

IMG_0375 (2048x1365).jpg

  

 Robimy sobie małą przerwę od tygo całego rustykalnego stylu i rozbijamy mały majdań ze śniadaniem pod ogrodzeniem jednego z gospodarstw. Siedząc przy drodze, bez wstydu smarujemy kanapki z pasztetem, kiedy zagaduje do nas gospodyni z domu obok i pyta dokąd zmierzamy. Opowiadamy jej trochę o naszej podróży i przy okazji pytamy, czy nie wie nic o wolnych miejscach noclegowych. Ona natomiast dzwoni do swojej koleżanki ze wsi, właścicielki agroturystyki, mówi jej że przyjedziemy i że może znajdzie sobie teściową dla syna. Śmiejemy się....chociaż nie do końca jestem pewna, czy kobieta sobie żartuje. Jedziemy więc pod wskazany adres. Wchodzimy na podwórko po którym rozchodzą się odgłosy ptaków a właścicielka noclegów wita nas i zaprasza do środka na obiad. Wcinając  placki ziemnaiczane  słuchamy jej  jej historii o emigracji do Stanach. Ma już niestety komplet gości, więc miejsca za bardzo nie ma, ale cieszy się, że może nas w jakikolwiek sposób ugościć, oferując przynajmniej obiad. Otwartość ludzi na Podlasiu rozmiękcza moje serce.  Zbierając się do dalszej drogi mamy jeszcze okazję zobaczyć podwórkową zagrodę  z różnymi gatunkach tych bardziej orientalnych i tych pospolitych ptaków, których głosy niosą się po całej okolicy. Powoli nadchodzi czas aby zakończyć podróż, więc zgodnie z planem ruszamy w stronę miasta wojewódzkiego.   

IMG_0340 (2048x1365).jpg

W towarzystwie co i raz mijających nas na drodze tirów, pedałujemy do Białegostoku.   Pani w recepcji hostel pokazuje urzędniczą obojętność, ale miejsce jest całkiem przyzwoite. W pokoju spotykamy dziewczynę z Chile, która opowiada nam swoją nie do końca jasną historię miłosną związana z jej przeniesieniem się do Białegostoku i koczowaniem w tym hostelu już od jakiegoś miesiąca. Dziewczyna całkiem dobrze mówi po polsku, powtarzając między słowami, że jest silna i da sobie radę. Nie jestem pewna czy bardziej próbuje przekonać nas czy siebie. Widać dziwne są i kręte ścieżki, które wybiera miłość, wytyczając je na tysiące kilometrów między miejsca na dwóch krańcach świata. Tak to jednak już jest, że dziwne rzeczy niosą ludzi po świecie. Niektórych w pogodni za upragnioną miłością do osób, innych natomiast w potrzebie zobaczenia krańców, zapomnianych przez ludzi dróg.
 

 


Sort:  

Bardzo ciekawe, sam mocno myślę o podróż w tę stronę.

Dzięki :) polecam, bo na prawdę warto, zwłaszcza letnią porą. W tym regionie jest jeszcze masa innych ciekawych miejsc które warto odwiedzić jak chociażby Biebrzański PN, Narwiański PN czy Tykocin. Świetny region właśnie na wycieczki rowerowe.

Warto pierwszy i drugi akapit rozdzielić ;)

Fajna wyprawa. Ładne zdjęcia :)

Coin Marketplace

STEEM 0.16
TRX 0.15
JST 0.027
BTC 60256.67
ETH 2327.64
USDT 1.00
SBD 2.46