Pociągiem przez Ukrainę, autostopem prosto do "mrocznej" Transylwanii. Część 1

in #polish7 years ago (edited)

IMG_1691 (2048x1365).jpg

Miała być Słowenia, ale naszło mnie na Rumunię i to najlepiej jeszcze przez Ukrainę. Można powiedzieć, że Rumunia to niby już takie Bałkany, ale jakoś nie do końca. Bo z czym tak na prawdę światu kojarzy się ten kraj, poza urzędującymi tam wiecznie cyganami, lubiącym nadziewać ludzi na pale, legendarnym wampirem, czy niezbyt przyjemnymi rządami Ceauşescu ? Tym lepiej, nie będzie tam przynajmniej tabunów zwiedzających klapkowiczów.

Zbliżamy się do polskiej granicy w Medyce. Przy drodze ciągnie się kolejka samochodów i całe sterty walających się wszędzie śmieci. Nikomu to tutaj nie przeszkadza, nikt sobie nawet nie zawraca głowy, żeby zauważyć cały ten syf. Obowiązkowo musi tutaj stać pierwszy najważniejszy bastion polskiego konsumpcjonizmu- Biedronka. Pierwszy przystanek dla przechodzących na drugą stronę Ukraińców. W budzie niedaleko szlabanu w której mieści się kantor wymienimy złotówki na hrywny .
Nasz kierowca, który zabrał nas na stopa, prosto z Kłaju pod samą granicę, pomaga nam wypakować toboły z bagażnika. Po drodze dowiedziałyśmy się, że pan z niejednego pieca chleb już jadł i jego życiorys pełny jest niezwyczajnych przygód, jak przemierzanie Alp Fiatem 126, samotne wędrówki wzdłuż całej Wisły i spanie w worku na śmieci zamiast namiotu, czy stopowanie po Europie.

Idziemy odprawić się na przejściu granicznym. Pot ścieka mi już po całym ciele od wagi mojego plecaka a ukraiński strażnik gapiący się na moje zdjęcie już od dobrych 5 minut prosi o inne dokumenty ze zdjęciami. Zastanawiam się, czy przez umiejętności fotografa przy Królewskiej w Krakowie, moja podróż zakończy się szybciej niż się rozpocznie. W końcu facet znudzony już chyba patrzeniem na kolejne przypałowe zdjęcia mojej facjaty w trzech dokumentach, przybija pieczątkę i pozwala przejść dalej. Zbieram swój rozbebeszony od szukania dokumentów plecak i z ulgą w sercu kieruje się czym prędzej w stronę wyjścia. Teraz przychodzi pora na kolejne zadanie, czyli znalezienie marszrutki do Lwowa. Przy drodze stoi już miejscowa klika taksówkarzy naganiając ludzi i oferując im swoje usługi oczywiście po wygórowanych cenach. Kręcimy się po drodze, kiedy podchodzi do nas babuszka z cumką w ręku i śmiejąc się, mówi po polsko-ukraińsku, że pomoże nam dojść do przystanku. Wdzięczne, idziemy więc razem z nią i ładujemy się w końcu do prawdziwej, wschodniej marszrutki, w której jest oczywiście ciasno jak w puszce śledzi. Podczas jazdy nasza wybawicielka rozprawia w najlepsze o wszystkim z moimi towarzyszkami podróży a ja gapiąc się na dywaniki z dyndającymi frędzlami ozdabiające przednią szybę, zaczynam czuć już klimat wschodu.

Docieramy w końcu do Lwowa pod zabytkowy dworzec. Ulica wybrukowana kocimi łbami. Wokoło jeżdżą wyrwane z otchłani czasu Łady a wszystko wydaje się jakieś takie bardzo stare, jak na fotografii zrobionej w sepii. Widok tego wszystkiego nasuwa mi na myśl skojarzenia z zdjęciami przedwojennej Warszawy. W środku dworca zajmuje nam chwile, żeby zorientować co się dzieje. Podejmujemy próbę kupienia biletów i naszym biednym rosyjskim staramy się wytłumaczyć trochę zniecierpliwionej i jednocześnie rozbawionej naszą gadaniną pani, gdzie chcemy jechać. Udaje nam się w końcu kupić bilety w drugiej klasie za jakieś śmieszne grosze i teraz pozostaje nam tylko czekać.
Patrzę tęsknie na górujące w oddali wieżyczki zabytkowych kościołów, ale niestety muszę się obejść smakiem, bo nie mamy czasu na większe zwiedzanie miasta. Sącząc więc piwo w pobliskim barze czekamy na nasz pociąg. Gdy zbliża się godzina przyjazdu pociągu idziemy na peron i czekamy tam jeszcze dobre pół godziny, ale pociąg nadal nie przyjeżdża. Zerkając na zegarek orientuje się w końcu, że możemy sobie pogratulować marnej pamięci i nie przestawienia zegarków na inną strefę czasową. Wracamy do okienka po kolejny bilet, tym razem dostępny jedynie w pierwszej klasie. Pani z okienka poznaje nas już z daleka.
Czekamy więc dalej a na peron podjeżdżają pociągi, które czasy swojej świetności mają już dawno za sobą. W końcu podjeżdża nasza pierwsza klasa, z której wysiada prowadnica i zaczyna sprawdzać bilety.

IMG_1600 (2048x1365).jpg

Wciśnięta między bary jednego kolesia i brzuch drugiego obok, zastanawiam się, jak może wyglądać druga klasa w porównaniu do tej pierwszej... Pot ścieka mi po twarzy, bo w środku panuje tropikalny mikroklimat. Potem ktoś w końcu uruchamia klimatyzacje. Chciałyśmy jechać drugą klasą, nie ze względu na cenę, ale na t,o że pewnie byłaby to ciekawa przygoda. Teraz myślę sobie, że i tak nie brakuje mi w życiu przygód a ten dzień się nawet jeszcze nie skończył. Siedzę na przeciwko innych pasażerów i chcąc nie chcąc obserwuje katem oka ich twarze. Na rękach i karkach błyskają złote łańcuszki i branzoletki. Widać taka panuje tutaj moda, nie tylko na złote zęby, ale i na złote kajdany.

Jest już ciemno, kiedy docieramy w końcu do Czerniowiec. Wysiadamy z pociągu i próbujemy rozeznać się w sytuacji. Musimy teraz znaleźć jakieś miejsce poza miastem, w którym można by było bezpiecznie rozłożyć namioty. Pod dworcem przy ulicy czeka już całe stado taksówkarzy. Widząc nasze wielkie plecaki, jak muchy wabione wonią jedzenia, podchodzą do nas i zagadują. Nie mieści im się w głowie, że chcemy spać pod namiotem, gdzieś na jakimś zadupiu. Debatują ze sobą, a w ich rozmowie pojawia się co i raz słowo hotel. Jest już późno i okazuje się, że do skraju miasta jest jeszcze daleko. Negocjujemy więc z jednym z taksówkarzy cenę i każemy mu zawieść nas do punktu na mapie przy którym kończą się zabudowania. Facet wioząc nas zgodnie z życzeniem mówi, że i tak tam nie znajdziemy miejsca do rozbicia namiotu i że zna bardzo tanie miejsce do spania. Zmęczone ulegamy w końcu i mówimy, że w takim razie może nas zawieźć pod ten hotel. Trochę dziwnie wygląda to miejsce. Jacyś mężczyźni wychodzą z za ogrodzenia i coś tam mówią do siebie i do naszego taksówkarza. Miejsce jednak okazuje się całkiem przyzwoite i dosyć tanie, bierzemy więc nockę.
Rano na ostatnią chwilę zrywamy się z łóżek i biegniemy jak głupie na dworzec autobusowy. Czuję się jak zwłoki w stanie nieważkości z powodu kilku ostatnich zarwanych nocy. Ludzie na dworcu patrzą się na moją bladą jak ściana twarz i podkrążone oczy a ja sobie myślę, że przed prawie każdym wyjazdem mam to szczęście zarywania nocy z wrażenia albo z nadmiaru rzeczy do ogarnięcia. W końcu znajdujemy jakąś marszrutkę i dogadujemy się z panem z busika, że zabierze nas przez granicę rumuńską prosto do Suczawy. Deal więc idealny. Pakujemy się i jedziemy. Przed granicą ekipa busa się zmienia, kierowcę zmienia jakiś młody chłopak i kobieta.

Czekamy na granicy a czas dłuży się niemiłosiernie . Nasz kierowca znika gdzieś na chwile a potem wraca, odpala silnik i mija inne samochody podjeżając w wolne miejsce. Pojawia się pani w żółnierskim mundurze i rozmawia z kobietą z naszego busa. Coś tam sobie podają, posyłają kilka gorączkowych słow i ściskają. Nic w tym dziwnego. Wszyscy się tu przecież znają, a interes musi się jakoś kręcić. Żołnierka otwiera drzwi busa, bierze nasze paszporty i szybko zerkając na ich zawartość dziękuje nam i wraca z nimi do swojej kanciapy.

Po jakimś czasie zostawiamy za sobą granicę i jedziemy w końcu w kierunku rumuńskiej Suczawy. Przez szyby busika po obu stronach rozciągają się pagórki usłane dywanami rzepaku, trawy i słoneczników. Cały krajobraz jest jakiś taki sielski, jak tapeta z Windowsa. Po drodze zawijamy na podwórko jednego z gospodarstw. Kierowca ogłasza chwilę przerwy. Wytaczamy się więc na zewnątrz rozciągając stawy i oglądając kury łażące za płotem. Tutaj to nic dziwnego, że to czyjeś podwórko a nie jakaś tam zajezdnia czy przystanek. Tutaj każdy czuje się jak u siebie w domu. Godzinę później dojeżdżamy do miasta.

IMG_1608 (2048x1365).jpg

Jak Rumunia, to oczywiście trzeba spróbować ciorby, więc idziemy szukać żarcia dopóki jest jeszcze okazja.
Jedzenie całkiem spoko, właściciel wylajtowany, zagaduje do nas i całkiem przyzwoitym angielskim pyta o naszą podróż. Po śniadaniu pora podjąć pierwszy etap łapania transportu, którego najbardziej nie cierpię, czyli morderczy marsz z plecakiem na koniec miasta.

IMG_1611 (2048x1365).jpg

Mam wrażenie, że przeszłyśmy już z 10 km. Słońce parzy niemiłosiernie, kiedy znajdujemy w końcu miejsce, które może nadawać się jako tako do łapania stopa.
Niby mówili, że wszysycy są tacy chętni do zabierania podróżnych a stoimy tutaj już dobrze ponad pół godziny rozpływając się w przydrożnym żarze. W końcu lituje się nad nami jakiś młody kierowca i mówi nam, że może nas podwieźć, ale tylko jakiś kawałek. Stwierdzamy, że w sumie mały kawałek jest lepszy niż żaden więc jedziemy.

Wysiadamy chyba w Falticeni i przez chwilę jeszcze rozmawiamy z mężczyzną, który częstuje nas papierosami. Chwilę później podchodzi do nas jakiś okrągły typ w skarpetkach i gumowych klapkach. Mówi coś po rumuńsku i rozmawiają z kierowcą a mi przychodzi na myśl, że pewnie to tutaj normalne, że tak sobie nieznajomi ludzie gadają ze sobą na ulicy. Okazuje się, że typ w klapkach jedzie właśnie tirem w tą samą stronę co my i może nas zabrać. Szczęście autostopowicza. Nic, tylko z tego korzystać.... Ładujemy się więc z naszym dobytkiem do tira. Nasz dobroczyńca nie mówi ani słowa po angielsku, ale dowiadujemy się, że ma na imię George. W drodze do Bacau siedzę na przednim siedzeniu i w milczącej sennej atmosferze, przerywanej czasami wzajemnymi uśmiechami, obserwuje przez przednią szybę tira rumuński świat rozciągający się po obydwu stronach drogi. Nad szybą wiszą obrazki z gołymi laskami w wyuzdanych pozach, wycięte prawdopodobnie z jakiejś rumuńskiej wersji playboya. Wiadomo, nie można być za bardzo samotnym na trasie.
W Bacau zabieramy nasz dobytek schowany w naczepie tira i idziemy dalej łapać stopa obierając kierunek na transylwańskie góry.

IMAG0986 (2048x1148).jpg

Nie czekamy długo, kiedy zatrzymuje się kolejny młody kierowca, który widząc w nas możliwość obczajania map drogowych i GPSów zabiera nas do Bran, do którego nie bardzo sam wie jak ma dojechać. Jedzie do pracy, na budowlankę jakiegoś prywatnego domu w górach i płynnie mówi po angielsku. Przypominam sobie, że przed moim wyjazdem wszyscy prawili mądrości, że w Rumunii można dogadać się tylko po francusku lub na migi.
Droga do Bran jest długa, więc jest też czas na słuchanie opowieści o życiu i miłości naszego kierowcy do Włoch oraz swoich przygodach z testowaniem używek i niezbyt owocnych doświadczeniach z heroiną- "It's a shit!" Never try this shit guys!.. but the grass is ok, you can smoke the grass" . Ma tak zmęczony wyraz twarzy, że zastanawiam się, czy powodem tego jest niewyspanie czy może jednak jaranie trawy.
Jedziemy już prawie cały dzień. Drogi nie są wcale takie złe jak wszyscy opowiadali, przynajmniej nie w tej części kraju. Czasami ma się wrażenie, że są lepsze niż w Polsce, jednak jedzie się długo, bo serpentyny wiją się przez góry, więc nie można się za bardzo rozpędzić.

IMG_1615 (2048x1365).jpg

Jest już kompletnie ciemno, kiedy docieramy w końcu do miejscowości. Nie chce nam się łazić w tej ciemnicy i szukać jakiegoś miejsca na namioty, pytamy więc naszego kierowce, czy możemy rozbić się w ogródku przy miejscu w którym pracuje. GPS prowadzi nas jakimiś dziwnymi, krętymi, górskimi drogami, ale w końcu dobijamy do celu. Ogródek posesji to rosnące na metr chaszcze na wzniesieniu, ale nie wybrzydzamy, tylko odpalamy czołówki i zaczynamy rozbijać namioty w miejscach, w których, mamy nadzieję, że nie zmyje nas deszcz. A deszcz oczywiście przychodzi kilka godzin później a razem z nim gigantyczna burza. Czuję się tak zmęczona , że mam tą całą burzę głęboko w de, ale dziewczyny zrywają się, zabierają śpiwory i pędzą do budowlanki, aby poprosić o nocleg w środku. Zbieram się więc i ja i idę z nimi do domu, gdzie pośród wszechobecnego pyłu i pozostałości tynku próbuję przez całą noc zasnąć chociaż na godzinę. Zastanawiam się, ile nocy można nie spać, żeby pozostać w miarę przytomnym w ciągu dnia. O 7mej burza przechodzi, więc wracamy sprawdzić stan swoich namiotów, który jak się oczywiście okazuje, pozostał nienaruszony...

Ciąg dalszy nastąpi...

Sort:  

Piękne widoki

Rumunia jest przepięknym krajem, można znaleźć tam wiele wyjątkowych miejsc. W tej części nie ma za dużo zdjęć, ale w następnej będzie o wiele więcej, zwłaszcza transylwańskich gór ;)

Ciekawa historia z rejonów, które mnie interesują :) Będę obserwować i czytać. Czekam na ciąg dalszy!

Dziękuję, w takim razie będzie jeszcze większa motywacja do pisania kolejnych ;)

Bardzo fajny tekst, ale literówki się zdarzają ;)

o dzięki za zauważenie, będę pamiętać, żeby poprawić ;)

Ten skarb został odkryty dzięki OCD Team! Odpisz na ten komentarz jeśli zezwalasz na podzielenie się nim z innymi! Akceptując to masz szanse na otrzymanie dodatkowej nagrody i jedno z twoich zdjęć z artykułu może zostać wykorzystane w naszej kompilacji postów! Możesz śledzić @ocd - i dowiedzieć się więcej na temat projektu i zobaczyć inne skarby! Dążymy do przejrzystości.

Dziękuję za nominacje i zezwalam na podzielenie się nim z innymi :)

Coin Marketplace

STEEM 0.19
TRX 0.15
JST 0.029
BTC 63651.41
ETH 2679.55
USDT 1.00
SBD 2.80