Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 8: Wakacje z duchami. Część 7.

in #polish7 years ago

Miasteczko przypomina strefę wojny. Nie zważając na blisko 40-stopniowy skwar nieletni żołnierze wyposażeni w karabiny przekradają się wąskimi uliczkami pomiędzy niskimi zabudowaniami. Biali turyści, korzystając ze swojej przewagi finansowej nad lokalną ludnością, patrolują okolice z wynajętego pick-upa.

Link do poprzedniego wpisu: Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 8: Wakacje z duchami. Część 6.

Nagle dwa wrogie oddziały wpadają na siebie na jednym ze skrzyżowań. Z luf karabinów piechoty tryska zimna woda pod ciśnieniem w kierunku mobilnego oddziału farangów z Wielkiej Brytanii. — Shit! Shit! — krzyczą Anglicy, obrzucając atakujący oddział foliowymi torebkami wypełnionymi już nie taką zimną wodą. Przekradam się ostrożnie do okolicznego sklepu i kupuję naładowany pistolet, który wręczam rozentuzjazmowanej Apple.
water-people-mud-race-boating-interesting-848229-pxhere.com.jpg

Sam chwytam za aparat i na chwilę zostaję korespondentem wojennym. Dziewczynka z odwagą porywa się samotnie na jeden z tajskich oddziałów sformowanych z dzieci-żołnierzy. Przewaga ogniowa oddziału jest jednak miażdżąca i zaryczana trzylatka wyrzuca pistolet i wraca w objęcia mamusi. Tego starcia nie wygramy przy tak niskim morale naszego małego wojownika. Trzeba użyć podstępu.

Przekradam się w kierunku oddziału, który zadał nam ostatni haniebny cios, wskazując na aparat. Korespondenci wojenni cieszą się szczególnymi względami na tym froncie i nie są atakowani. Korzystając z nieuwagi naszych adwersarzy, przerzucam szybko aparat przez ramię, łapię wiadro z lodowatą wodą, z którego dzieciaki napełniały swoje pistolety, i wylewam całą jego zawartość wprost na ich rozgrzane tropikalnym słońcem głowy. Zanim przeciwnik orientuje się, co właśnie się wydarzyło, czym prędzej znajduję schronienie w naszej pancernej toyocie. Nie w obawie przed przeciwnikiem, lecz by ocalić materiał zdjęciowy dokumentujący wydarzenia, który przejdzie do historii jako „Masakra na Ko Lanta”. Uliczne walki trwają trzy dni, po których — jak w zeszłym roku — nastąpi zawieszenie broni bez jednoznacznego rozstrzygnięcia, kto wygrał tę wojnę. Może którejś ze stron uda się wygrać za rok.

Po południu walki nieco tracą na sile. Korzystamy z okazji i jemy lunch w jednej z okolicznych restauracji, która działa w najlepsze mimo nieustającej bitwy w miasteczku. Songkran to oczywiście znacznie więcej niż trzydniowy lany poniedziałek po tajsku. Tradycja polewania wodą wzięła się z rytuału oczyszczania — symboliczne polanie wodą miało oczyszczać ciało i duszę z całego zła, które wydarzyło się w ubiegłym roku, i gwarantować szczęście i pomyślność w roku następnym.

W czasie Songkranu Tajowie nawzajem brudzą sobie twarze specjalną mazią, jednocześnie składając sobie życzenia. Dobry Songkran nie obędzie się także bez wróżenia i odwiedzenia rodziny. Są też poranne rytuały w świątyniach, na które, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się wstać. Z biegiem lat jednak, tak jak każde święta w każdej kulturze, Songkran uległ trywializacji i komercjalizacji. Dziś większości młodych Tajów i obcokrajowców kojarzy się z dniami wolnymi od pracy i szkoły i polewaniem wodą. Biorąc jednak pod uwagę, że kwiecień to najgorętszy miesiąc w Tajlandii, z temperaturami oscylującymi w okolicach 40 stopni, nie jest to trywializacja najgłupsza.

Po lunchu objeżdżamy wyspę. Ko Lanta to ładne miejsce. Jedna droga prowadzi a to wzdłuż wybrzeża porośniętego palmami kokosowymi, a to przez wiecznie zielone pagórki z soczystą tropikalną roślinnością, na którą nie mogę się napatrzeć. Zatrzymujemy się na kilku plażach. Z nieznanych przyczyn morze jednak jest ciągle wzburzone, a plaże, choć puste, nie robią już takiego wrażenia jak te na Koh Lipe.

Zaliczamy też port z ładną latarnią oraz bar w drewnianym domku na palach stojący w morzu. Dostać się można do niego łódką albo długim pomostem prowadzącym z brzegu. Pijemy świeżo wyciskane soki owocowe i staramy się nie ugotować żywcem. W barze nie ma klimatyzacji, a wiatrak leniwie obracający się nad naszymi głowami nie daje jakiejś specjalnej ochłody.

Od właściciela dowiadujemy się, że indonezyjskie tsunami z 2004 roku zdewastowało tutaj całe wybrzeże. Szczęśliwie zginęło tylko kilkanaście osób. Większości udało się uciec w wyższe rejony wyspy. — Mniej szczęścia mieli ci w Phukecie. Mówi się o 6 – 8 tysiącach ofiar na głównych plażach. Nikt nie zna dokładnych liczb, bo wielu osób nigdy nie odnaleziono — mówi Song, właściciel baru...

Ciąg Dalszy Nastąpi...

Zdjęcie pochodzi z domeny publicznej (CC0 Public Domain. Free for personal and commercial use. No attribution required). Mimo to myślę, że warto wspomnieć iż znalazłem je tutaj.

Coin Marketplace

STEEM 0.18
TRX 0.16
JST 0.030
BTC 67676.49
ETH 2622.10
USDT 1.00
SBD 2.63