Moje klasyki #10 – Noce Cabirii (1957)

in #polish5 years ago

Być może to zbyt wysoko postawiona poprzeczka dla mojego laickiego spojrzenia, ale pozwolę sobie omówić jeden z moich ulubionych filmów, Noce Cabirii.

Filmami Felliniego zainteresowałem się dzięki piosenkom Jacka Kaczmarskiego, które uwielbiam. Konkretnie dzięki jednej piosence, ale warto było. Federico Fellini jest niewątpliwie wybitnym twórcą, co widać między innymi właśnie w Nocach Cabirii.

Amerykański krytyk filmowy Bosley Crowther napisał, że film bardziej skupia się na rozwoju głównego wątku niż samej fabuły. Bo fabuła jest dosyć prosta. Wrażliwa i emocjonalna ulicznica próbuje odnaleźć się w powojennej włoskiej rzeczywistości. I na tej ulicznicy skupia się film. Tytułowa Cabiria żyje tak, jak żyje. Co prawda los jej nie rozpieszcza, ale i ona stara się mieć los głęboko w bucie. Mimo kłód, które padają pod jej nogi już na samym początku filmu, Cabiria stara się być silną, niezależną i przeważnie uśmiechniętą kobietą. Niestety jej naiwność, pragnienie miłości oraz chęć zerwania z zawodem są przyczyną późniejszej katastrofy.

I tu należą się wielkie brawa dla genialnej Giulietta’y Masina’y, której charyzma zawłaszczyła całą uwagę widza. Innych postaci mogłoby w filmie nie być. Ona jedna (a raczej jej postać) jest najważniejsza. W tej jednej aktorce jest wszystko. Nie tylko wspomniana harda włoska babka, ale też skruszona, szukająca pokuty grzesznica, czy bezbronne, zakochane dziewcze. Każda z nich autentyczna, przekonująca i wzruszająca. Polska Wikipedia podaje, że odtwórczyni głównej roli otrzymała Oscara, ale jest to chyba pomyłka. A szkoda, bo to chyba najlepsza rola kobieca, jaką w życiu widziałem.

Mimo że Cabiria jest prostytutką, ciężko mieć kopulacyjne skojarzenia, patrząc na nią. Raczej daleko jej do mizdrzących się koleżanek-lafirynd. Czasami można odnieść wrażenie, że wręcz przeciwnie, mamy do czynienia z aniołem lub ze świętą. Mimo że poniżana, poniewierana i oszukiwana, wciąć pełna nadziei na lepsze jutro i wiary w czystą, nieskalaną miłość. W całym filmie nie ma nic, co miałoby świadczyć o grzeszności Cabirii, a zamiast tego widzimy (niestety przedstawione jako naiwne) modlitwę o cud odmiany życia oraz świadczące o szlachetności duszy zbieranie kwiatów.

Natomiast film oczywiście zdobył statuetkę w kategorii najlepszy film nieangielskojęzyczny. I tu też nie ma nad czym dyskutować. Fantastycznie ukazane problemy, z którymi spotyka się Cabiria, angażują widza i z jednej strony wzruszają, ale z drugiej zmuszają też do refleksji. Stylistyką film nawiązuje do włoskiego neorealizmu. Postacie wywodzą się z niskich warstw społecznych i mogą jedynie pomarzyć o bogactwie i luksusie. Nie ma tu podkręcania emocji efektami specjalnymi czy wyszukaną muzyką. Ujęcia są w większości proste i precyzyjnie oddające rzeczywistość. A mimo to jest to chyba najbardziej poruszający (a raczej wstrząsający) film, jaki kiedykolwiek widziałem.

Rzadko wzruszam się z powodu tego, co dzieje się na ekranie. Nawet powieka mi nie drgnęła, gdy DiCaprio zanurzał się w odmętach Atlantyku. Stary Mufasa – niech zdycha. Egzekucja Johna Coffeya – I don’t care. Nie dlatego, że jestem psychopatą. Po prostu, wiem, że to się nie dzieje naprawdę (zwłaszcza że zazwyczaj sposób podania nie pozostawia wątpliwości, że to wszystko udawane). Ale tu – mimo że nikt nie umarł – jeszcze miesiąc po obejrzeniu filmu nosiło mnie, jak pomyślałem o czarnym charakterze. Po co taki człowiek żyje, jak ten chwast? - życzyłbym gościowi spotkania ze słynnym Wyrkiem z Psów 2. Jakbym się natknął na aktora gdzieś przypadkiem na ulicy (pomijając fakt, że minęło ponad 60 lat), to jest ryzyko, że bym mu nieopatrznie mordę obił.

Przestępstwo (a nawet zbrodnia), które w jednej z ostatnich scen popełnia ukochany Oscar, daleka jest od standardowych, ekranowych niegodziwości. Czarnym charakterem nie jest zimnokrwisty bandyta, dla którego przestępstwo to chleb powszedni, który nie ma pietra i mokra robota mu nie straszna. Oscar, żeby wzbudzić tak silną niechęć widza, musi zmierzyć się z samym sobą. Można odnieść wrażenie, że dokonuje pierwszego przestępstwa w swoim życiu. Dlatego jego czyn jest tak prawdziwy, a przez to cała scena – tak mocna. Oscar, jak już wspomniałem, fizycznie nikogo nie zabił, ale niewykluczone, że uśmiercił niewinną duszę.

Ale oczywiście daleko filmowi do prawdziwego włoskiego neorealizmu (bo i trochę za późno). Z resztą sam Fellini już wcześniej był krytykowany za odchodzenie od smutnej, brudnej, obskurnej estetyki włoskiego kina powojennego. I chociaż na dobre zrywa z nią dopiero w kolejnym swoim filmie, to już tutaj możemy widzieć wiele ujęć stricte symbolicznych, otrzeć się o wyższe sfery, a momentami nawet wzruszyć się poetyką rodem z sennego marzenia.

Czy jest się do czego przyczepić? Nie wiem. Przyznam szczerze, że chyba nie rozumiem samego zakończenia. W każdym razie to, jak je rozumiem, wydaje mi się zbyt banalne i naiwne, żebym się tym dzielił (nie chcę się wygłupić). Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło na ekranie chwilę wcześniej. Ale poza tym, naprawdę polecam.

Na koniec wspomniana piosenka inspirowana innym, niemniej wybitnym filmem felliniego, którego niestety zabrakło w tej serii Moich Klasyków, ale może pojawi się w kolejnych (przypominam, że lecimy chronologicznie, po 7 sztuk).

Noce Cabirii: 9,5/10

Coin Marketplace

STEEM 0.16
TRX 0.15
JST 0.028
BTC 54451.29
ETH 2281.47
USDT 1.00
SBD 2.33