Ignorancja, troska, wyścig szczurów, a może jeszcze coś więcej? Przez naszych milusińskich o nas samych

in #polish5 years ago

Trening piłki nożnej. Na nowo powstałym boisku pojawiają się maluchy. Powoli, stopniowo zjawiają się kolejni. Choć trenera jeszcze nie ma ochoczo rozpoczynają gonitwę za piłką, pogoń za jeszcze dziś nieosiągalnym, ale już jutro być może czymś realnym. Presja jest wielka, bo choć o drużynie narodowej mało się mówi, to każdy z nich zna Lewandowskiego i Piątka aczkolwiek, jeśli tego drugiego mało, który z nich jeszcze potrafi rozpoznać, to w przypadku Lewandowskiego reklamodawcy zrobili swoje. Czasem się zastanawiam, czy mój syn tak naprawdę chciał grać w piłkę, czy tylko występować w reklamach?



Dzieci są, trener jest, ale rodziców już nie ma. I oto tu właśnie chodzi. Bo to historia nie o dzieciach, choć są one jej nieodłącznym elementem, ani o piłce nożnej, bo to tylko przykład jeden z wielu, którym się tu po służę, ale o nas, o rodzicach i pewnym zjawisku, jaki obserwuję od dłuższego czasu. Oczywiście historia ta nie ma on charakteru oskarżycielskiego, ani nie mam zamiaru nikogo nią obrażać, bo sam po części biorę w niej udział i jak mówi stara biblijna maksyma: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem”. Wróćmy jednak na boisko piłki nożnej i do naszych pociech biegających po murawie, zatrzymajmy się przy nich na chwilę i wejdźmy w ich skórę. Kto z nas nie chciałby strzelić swego pierwszego gola przy aplauzie swoich najbliższych, niestety pozostaje tylko po meczu krótkie zdanie: „Tato strzeliłem dzisiaj gola!” I zdawkowe: „Cieszę się synu”. Dla nas to nic nadzwyczajnego, ale dla tak młodego człowieka to niejednokrotnie osiągnięcie mające spory wymiar, którego my w rzeczywistości nie jesteśmy w stanie dostrzec. W natłoku codzienności ignorujemy tak wiele spraw i nie widzimy ile radości i determinacji przyniosłaby nasza obecność na treningu naszym dzieciom. Wygospodarowanie 90 minut dla naszych pociech wydaje się karkołomnym zadaniem dla niejednego rodzica, a zdanie, jakie usłyszałem od rodzica będącego z zawodu nauczycielem zaraz po dostarczeniu maluchów na trening: „Uciekam, bo przecież tyle rzeczy można zrobić przez tą chwilę w domu”, zupełnie mnie zaskoczyła. Czy skoszony wypielęgnowany trawnik jest ważniejszy od chwil spędzonych razem z małym człowiekiem, którego charakter i sposób patrzenia na świat, co dopiero się kształtuje. Czym tłumaczyć takie zachowania? Brakiem czasu, długą pracą, zmęczeniem, ciągłymi wyjazdami? Powodów może być mnóstwo, nikogo nie możemy rozliczać z własnego życia, ale analizując dalej to zjawisko zauważyłem, że są dzieci, które obecność rodziców mobilizuje do działania, dzieci, które pod nieobecność rodzica cały trening przeszkadzają, wręcz kładą go na łopatki, przez co inne nie mogą ćwiczyć, a trener chcąc być wyrozumiały, stara się tego nie zauważać. Nie zwraca uwagi po treningu nieobecnym na nim rodzicom. Trudno powiedzieć, czy się ich boi, czy może każda składka (złotówka) ważna jest dla klubu, aby tylko nie zniechęcić dziecka rozrabiaki i rodziców. Są również dzieci, którym nawet rodzice obecni na treningu nie przeszkadzają, żeby podczas niego psocić i dokuczać innym, dlatego, że rodzicom też to nie przeszkadza. Opisałem tu sporadyczne wypadki, które utknęły mi głęboko w pamięci, niejednokrotnie wyprowadzające mnie z równowagi, jednak wyjątki potwierdzają regułę, bo tak naprawdę na treningach rodziców nie ma. Być może niejeden powie, że dramatyzuję, że nasza obecność na boisku tak naprawdę nie jest pożądana i może być tylko powodem deprymacji naszego dziecka, może go rozpraszać, a nasza zbytnia troska i niejednokrotnie niezdrowa ingerencja podczas treningów może powodować konsternację u malucha. Jednakże wydaje się to być kwestią sporną i argumenty tu użyte głównie będą zależeć od relacji, jakie mamy z naszymi dziećmi. Zostańmy jeszcze na moment przy piłce nożnej, o ile można by naszą nieobecność podczas treningów jakoś usprawiedliwić. To nasz brak na zawodach i turniejach, gdzie nasze pociechy autentycznie mogą przeżywać pierwsze wzloty i upadki wydaje się nie na miejscu. Może to dobrze, że nie dopadła nas jeszcze całkowita amerykanizacja obyczajów, ale ten amerykański wzorzec, kiedy całe rodziny obserwują szkolną ligę, zachęcają i dopingują głośno swoje dzieci, można by śmiało wprowadzić u nas, choć daleki jestem od czerpania wzorców za oceanu. To, co czuje dziecko podczas zawodów zna tylko ten, kto jako dziecko w turniejach startował, ale wierzcie mi rodzic na trybunie też może przeżywać niezapomniane chwile. Nasza nieobecność w tak ważnych dla naszych pociech chwilach nie tyle przykra jest dla nas, co dla naszych dzieci, choć może tak naprawdę nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Boleśniejsze jest jednak dla mnie to, gdy klub organizuje poczęstunek i rozdaje (dla ścisłości nie za darmo) fanty, wtedy obecni są prawie wszyscy. Pozostawię to bez komentarza.  



Opuszczam boisko, żeby pogrążyć się w nieco drażliwszym temacie, ale nieodbiegającym niczym od poprzedniego, to jego cięższa wykładnia, z którą niejeden czytelnik może na pewno się nie zgodzić. Tak jak na treningi różnych dyscyplin posyłamy nasze dzieci chcą zrobić z nich, czy to za ich, czy za naszą sprawą telewizyjnych sportowców, chcemy odkrywać w nich na siłę inne talenty i biegamy z nimi na przeróżne dodatkowe zajęcia. Chwała nam za to. Przemawia przez nas troska o przyszłość naszych pociech, o to, aby godnie brały już teraz udział w tak zwanym wyścigu szczurów. Dodatkowo po to, aby w przyszłości nie zderzyły się z brutalną rzeczywistością, gdy koleżanka czy kolega na studiach nie podzieli się z nimi swoimi notatkami pod pretekstem konkurencji z ich strony na wąskim rynku pracy. To, że dzieci tracą dzieciństwo i narażone są od małego na dodatkowy stres to efekty uboczne, które są dla rodziców wliczone w koszty. Jeszcze brutalniej postępujemy z nimi, gdy w banalny sposób pod pretekstem dodatkowych zajęć chcemy się ich po prostu pozbyć na jakąś chwilę z domu. Sam byłem świadkiem jak na zajęcia z rysunku kobieta przyprowadziła maluchy w wieku przedszkolnym. Powstał swoisty problem, bo inna matka wyraźnie zaprotestowała stwierdzając, że aby zajęcia te miały sens należałoby zatrudnić do tej grupy dzieci jeszcze przedszkolankę. Zajęcia z rysunku się posypały, a mamusia z dwójką maluchów musiała znaleźć opiekunkę do dzieci, aby wygospodarować chwilę dla siebie. Moje odczucia były mieszane. Pod pretekstem dodatkowych zajęć, z których dzieci czasami nic nie wynoszą, pozbywamy się naszych milusińskich dla naszej wygody. Może zbyt dosadnie to ująłem, ale to jeden z głównych aspektów, które chciałem tu poruszyć. W mojej karierze rodzica spotkałem się z tak wieloma tego typu sytuacjami, że wprost nie można było tego nie zauważyć. Tak bardzo kochając nasze dzieciaki próbujemy się od nich, choć na chwilę uwolnić w imię dziwnych zasad, które nas niejako usprawiedliwiają - nasze dziecko musi być naj. Warto zadać pytanie: Czy nie zdając sobie sprawy z tego, nie robimy im krzywdy w imię troski, własnego egoizmu, niejednokrotnie własnych niezrealizowanych marzeń, czy nie przelewamy na nich poniekąd własnych frustracji i nie stawiamy ich zbyt wcześnie na bieżni z napisem start. W drodze do dorosłego życia mogą niejednokrotnie usłyszeć słowo falstart, zanim jeszcze wystartują.



Zdjęcia pochodzą z:
https://pixabay.com/pl/photos/bleachers-sportowych-stadion-180091/
https://pixabay.com/pl/photos/przyjemno%C5%9B%C4%87-dzieci-pi%C5%82ka-no%C5%BCna-3708964/
https://pixabay.com/pl/photos/ch%C5%82opiec-rodzice-walking-477010/   

Sort:  

Tak bardzo kochając nasze dzieciaki próbujemy się od nich, choć na chwilę uwolnić w imię dziwnych zasad, które nas niejako usprawiedliwiają - nasze dziecko musi być naj.

Znam przypadki rodziców, którzy wysyłają dziecko z trudnościami w mówieniu oraz poważną wadą wymowy na dodatkowe zajęcia z dwóch języków obcych a w szkole zgłaszają to dziecko na konkursy recytatorskie. Jednocześnie odrzucają sugestie nauczycieli, że dziecko potrzebuje zajęć z logopedą i kolejnych z psychologiem, bo przecież z dzieckiem jest wszystko w porządku. Nie wiem co to jest ale to z pewnością nie jest miłość.

Każdy dobry nauczyciel od ręki przytoczy Ci dziesięć podobnych historii z czego połowa z nich będzie dotyczyć aktualnie uczonych uczniów. Kolejna paczka historii będzie dotyczyła dzieciaków, których rodzice nigdy nawet nie próbowali udawać miłości do swoich dzieci.

Skąd to założenie, że wszyscy rodzice kochają swoje dzieci? Takie mamy kulturowe i wydawałoby się, również ewolucyjne uwarunkowanie, ale wystarczy rozejrzeć się wokół by się przekonać, że to nieprawda.

P.S. Bardzo dobrze piszesz, ale zlituj się nad czytelnikiem i dziel tę ścianę tekstu na akapity - bardzo Cię proszę.

Oczywiście, że nie wszyscy rodzice kochają swoje dzieci, skupiłem się tylko na jednym problemie. Prawdopodobnie potraktowałem ten temat wybiórczo, ale kwestia „toksycznych rodziców” dopiero dojrzewa i trudno w tym przypadku mówić o własnych obserwacjach. Pisałem z autopsji. Na co dzień trudno zauważyć rodziców, którzy o istnieniu swoich pociech wydawałoby się nie mają pojęcia, choć wbrew pozorom jest ich sporo. Starałem się tylko zasygnalizować, że niektóre nasze zachowania niekoniecznie wynikające z miłości, być może z naszej niewiedzy i braku jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być rodzicem.

Co do tej „ściany” postaram się to zmienić.

Dzięki za komentarz.
Pozdrawiam

Myślę, że niektórzy powinni mieć po prostu psa albo kota. Ale prawo jest jakie jest ...
!tipuvote 0.3 hide

Coin Marketplace

STEEM 0.28
TRX 0.12
JST 0.034
BTC 63463.10
ETH 3243.17
USDT 1.00
SBD 4.45