Cel - Śnieżka! Misja wykonana
Od wczesnego dzieciństwa jednym z moich ulubionych miejsc w Polsce były Karkonosze (ze szczególnym wskazaniem na Szklarską Porębę). Kiedy więc @lamimummy wyszła z ideą dwudniowego wypadu do Jeleniej Góry i stamtąd wyprawy na Śnieżkę – no cóż, do takich pomysłów specjalnie namawiać mnie nie trzeba. Uzgodniliśmy szczegóły, zarezerwowaliśmy noclegi i potem pozostało już tylko odliczać dni do wyjazdu – zleciały szybciutko!
Podróż przebiegła bez większych problemów, zakwaterowanie też. We wtorek po południu byliśmy już w Jeleniej Górze. Szybko się ogarnęliśmy, i by wykorzystać resztki dnia – a przy okazji przećwiczyć nocne fotografowanie, postanowiliśmy dotrzeć do niezbyt odległej wieży książęcej w Siedlęcinie. No ale postanowić a zrobić, to dwie różne rzeczy. Ostatecznie dostosowaliśmy trasę do pogody, ciemności i możliwości i ograniczyliśmy się tylko do Perły Zachodu, z kilkoma postojami na fotografie po drodze. Wyszło, jak wyszło, niestety (balans bieli w pełni ogarnąłem dopiero później...).
Drzewko podświetlone z tyłu było naszym pierwszym obiektem treningowym ;)
Bliżej niezidentyfikowane obiekty pobliskiej elektrowni - kolejnym
Basztę "Perły Zachodu" też uwieczniliśmy!
A tu próbowałem złapać drzewa na tle rozgwieżdżonego nieba. Chyba nawet się udało.
Ale clou programu była środowa wyprawa do Karpacza. Musieliśmy liczyć na sprzyjającą pogodę – nie mieliśmy kilku dni w zapasie: albo wejdziemy na Śnieżkę w czasie tej wyprawy, albo będziemy musieli odłożyć plany na kolejną okazję. Nie ukrywam, że mieliśmy już ze Śnieżką niewyrównane rachunki sprzed lat – wtedy plan był teoretycznie łatwiejszy, wjechać wyciągiem na Kopę i stamtąd wejść. Aha. Wyszliśmy ze schroniska, spróbowaliśmy zobaczyć szlak, spróbowaliśmy podejść w górę, po kilku, może kilkunastu metrach stwierdziliśmy, że na samobójstwo w górach jednak ochoty nie mamy i grzecznie zjechaliśmy na dół. Tym razem miało być inaczej.
Wybór padł na szlak niebieski z okolic Świątyni Wang. Jeszcze zanim na niego weszliśmy, minęliśmy instalację zwaną "Młyn(ki)em Miłości".
Sam szlak zaczynał się taką ładnie zdobioną tablicą:
Po prawdzie, zamierzaliśmy zacząć od Świątyni Wang, ale w praktyce okazało się jednak, że przeszliśmy bokiem, niekoniecznie świadomie – pod śnieżną pokrywą odpowiednia ścieżka nie była wystarczająco widoczna... Pierwszy odcinek drogi był bardzo przyjemny – niezbyt stromo, ubity śnieg, w dodatku cieplutko. Nic tylko iść i od czasu do czasu fotografować:
drogę
ośnieżone drzewa
formacje skalne (mijaliśmy, z daleka, Pielgrzymy)
Zza drzew momentami było widać Śnieżkę, od której chmury jeszcze trzymały się z daleka.
Idylla skończyła się mniej więcej kawałek za Polaną. Początek jeszcze był niczego sobie - choć chmury skryły Śnieżkę:
to jednak Słonecznik był widzialny bardzo wyraźnie:
Potem zrobiło się stromiej, a wraz z wysokością zaczęła się psuć i pogoda.
Drobny deszczyk i coraz mocniejszy wiatr nie są tym, co tygryski lubią najbardziej. Mimo to twardo szliśmy pod górę. Teoretycznie każde w swoim tempie, jednak nigdy na tyle szybko, by stracić się z zasięgu wzroku, głosu i ewentualnej pomocy. Droga wiodła nad Łomnicą:
obok Myśliwskiego Domku, widzieliśmy drogowskaz na Samotnię, niby tylko (chyba) 5 minut, ale jednak odpuściliśmy, idąc dalej w górę. Gdy zobaczyliśmy drogowskaz na Złotówce, mocno nam ulżyło. W gęstniejącej mgle Strzechę Akademicką było widać całkiem nieźle.
Weszliśmy, usiedliśmy, odpoczęliśmy. Drobne zakupy (nie ma to, jak izotonik po wysiłku), stempel w książeczce PTTK i, odzyskawszy część sił, poszliśmy dalej.
Za Strzechą zaczęły się kłopoty. W grę wchodziło kilka czynników, z których każdy z osobna nie byłby wielkim problemem, ale wzięte do kupy... Po pierwsze, droga przestała być ubita. Na szczęście śniegu nie było dużo i ciągle dało się iść naprzód, ale nie było to już tak przyjemne jak wcześniej. Po drugie – wiatr, który nie odpuszczał, a nawet narastał. Po trzecie i najważniejsze – widoczność - zaczęło się bujanie w chmurach, i to dość gęstych. Trzymać się szlaku mogliśmy tylko dzięki majaczącym gdzieś tam w przodzie tyczkom.
Widoczność, sięgająca może 30-40 metrów pozwalała dostrzec, przybierające fantastyczne kształty, ośnieżone iglaki.
Czasami nawet przez chmury przebijał ślad Słońca:
Nie pozostawało nic innego, jak tylko uparcie iść do przodu, co jakiś czas sprawdzając, jaki dystans już przeszliśmy, a ile jeszcze przed nami. Morale momentami spadało, gdy wyprzedzali nas inni turyści, ale w sumie nie mieliśmy wielkiego wyboru – już mniejsza o kolejną porażkę, ale do Strzechy było wtedy już wcale nie bliżej, niż do Domu Śląskiego, który był kolejnym przystankiem po drodze na szczyt. Gdy osiągnęliśmy Spaloną Strażnicę i zobaczyliśmy ledwo wystającą spod śniegu tablicę edukacyjną – wiedzieliśmy, że odpoczynek już blisko.
Zabudowania Domu Śląskiego, choć przecież jaskrawożółte i wcale niemałe, zdołaliśmy dostrzec z zaledwie kilkudziesięciu metrów.
I znów – weszliśmy, przysiedliśmy, popiliśmy herbatki z termosu, przegryźliśmy odżywczym batonem, pasek energii skoczył znowu w pobliże 100%. Jeszcze pieczątka do książeczki i byliśmy gotowi do ataku szczytowego. Z początku cel był skryty w chmurach, dopiero potem Śnieżka zechciała nam się ukazać w całej swej zimowej krasie.
A i to tylko krótkimi chwilami. Podejście było szlakiem łańcuchowym.
Ujmijmy to tak... do pewnego momentu byłem w stanie radzić sobie bez metalowego wsparcia, ale już środkowy odcinek bez tej pomocy byłby, przynajmniej dla mnie, prawie niemożliwy do przejścia. Co prawda, na szlaku były też małe dzieci, psy i grupa młodych, wysportowanych ludzi... w krótkich spodenkach! Za to w bezchmurnych chwilach mogliśmy podziwiać zarówno piękne panoramy niżej położonych terenów:
jak i oszałamiające formacje śnieżno-skalne:
Kryzys przyszedł na kilkadziesiąt metrów przed szczytem. Łańcuchy były mocno przysypane i zwieszały się tuż nad powierzchnią śniegu, a obok nich bardzo wyraźnie było widać stromiznę stoku.
Stwierdziłem, że jednak nie czuję się bezpiecznie w tym miejscu i przeniosłem się maksymalnie daleko od zbocza. Co prawda, tam z kolei było więcej śniegu. Wiatr wiał z taką siłą, że wywiewał mi zawartość kieszeni (których akurat nie dało się zapiąć) i przez jakiś czas po prostu stałem w miejscu, zbierając siły i odwagę do ostatecznego podejścia. Dla @lamimummy nie było to problemem i zdobyła szczyt sporo przede mną. A ja... cóż, ostatecznie, na czworaka bo na czworaka, ale wszedłem na szczyt. Pierwsza część misji zakończyła się powodzeniem!
Na Śnieżce spędziliśmy bardzo mało czasu – schronisko było, zapewne, zamknięte (albo nie znaleźliśmy otwartych drzwi)
a pogoda nie sprzyjała turystom. Co prawda, znaleźliśmy się nad chmurami i widoki były prześliczne,
ale wiatr był na tyle silny, że podnosił z ziemi grudki śniegu. Uwierzcie, jak takie rozpędzone maleństwo trafi Was w oko, niełatwo powstrzymacie się przed rzuceniem soczystej wiązanki. Jeszcze szybkie udokumentowanie swojej bytności na szczycie (nie, w takim wietrze odpowiednie kadrowanie było ostatnią rzeczą, o której się myślało!):
Decyzja o ewakuacji zapadła szybko. I znów, odcinek bezpośrednio pod szczytem okazał się najtrudniejszy. Jednak, w przeciwieństwie do wspinaczki, w dół można sobie radzić na czterech literach... Potem, jak już łańcuchy wisiały trochę wyżej – technika kontrolowanego ześlizgu przynosiła bardzo dobre efekty. Oczywiście, wspinając się, jeszcze myśleliśmy o podziwianiu otoczenia. Schodząc – skupialiśmy się tylko na tym, by w końcu mieć to z głowy i jak najszybciej dotrzeć na dół. Ambitnie założyliśmy, że, żeby nie ryzykować zmierzchu w górach, zjedziemy wyciągiem. Akurat! Musiałby działać...
Nie pozostało nic innego, jak schodzić w dół czarnym szlakiem, koło Białego Jaru.
Ruszyliśmy w dół. Po drodze skupiałem się przede wszystkim na tym, żeby dotrzeć cało i w jednym kawałku - choć momentami widoki były śliczne:
Idąc, dziękowałem nam za decyzję, żeby wchodzić szlakiem niebieskim – czarnym, najpewniej, nie dalibyśmy rady... Tymczasem nie mieliśmy wielkiego wyboru, zejść było trzeba. W kilku miejscach było ciężko zachować równowagę, ale... ostatecznie dotarliśmy do bezpiecznego odcinka, skąd dotarcie do Karpacza nie stanowiło już najmniejszego problemu. Po drodze do autobusu jeszcze zahaczyliśmy o skocznię na Orlinku:
i wyprawa dobiegła końca. Śnieżka pozwoliła nam wejść i zejść bezpiecznie. Co nie udało się przed laty, tym razem zakończyło się pełnym sukcesem.
Tu powinien być jeszcze kawałek o tym, jak sobie przedłużyłem pobyt w górach, tym razem w Szklarskiej, i jak w ramach dalszego pokonywania własnych ograniczeń, obaw i tym podobnych przerzuciłem się narciarsko z oślej łączki na normalną trasę o wdzięcznym imieniu „Puchatek”. Ale niestety zapis wideo nie przetrwał kopiowania z karty do komputera, odzyskać go jeszcze nie odzyskałem i nie wiem, czy w ogóle mi się to uda, więc jednak nie będzie :P
A tak o zmaganiach z Królową Karkonoszy pisała moja towarzyszka:
https://busy.org/@lamimummy/zdobywanie-sniezki-czyli-kilka-slow-o-pokonywaniu-siebie
https://busy.org/@lamimummy/ah-ta-przewrotna-satysfakcja
Mapa - zaczerpnięta z Wikipedii.
Zdjęcia - praca własna.