Erich Fromm – O sztuce miłości. Recenzja

„Sztuka miłości” próbuje być przystępnymi rozważaniami z dziedziny antropologii filozoficznej, filozofii religii, ekonomii, socjologii i etyki. Co najmniej pięćdziesiąt procent celu zostało spełnione, bo książka faktycznie jest przystępna. Czyta się ją na tyle przyjemnie, że mogą po nią sięgać ambitniejsi gimnazjaliści, czy licealiści, co często ma miejsce. Dzieło to robiło też karierę wśród gorzej zorientowanych studentów kierunków humanistycznych. Brzmi jak zarzut, ale próbuję w tym momencie autentycznie pochwalić Fromma za jego osiągnięcie propagandowe. Właśnie tak należy to robić, jak się jest „tym złym”.

Skąd mój brak entuzjazmu wobec tego autora? Cóż. O ile nie widzę niczego niewłaściwego w porównywaniu poszukiwań partnera do działań rynkowych, bo faktycznie wartościowanie potencjalnego partnera przypomina wartościowanie potencjalnego zakupu w sklepie (nikogo nie uprzedmiotawiam, mówię w kategoriach prakseologicznych w wydaniu misesowskim. Szerzej zaraz.), to nie podobało mi się stwierdzenie, że sukces materialny jest najwyższą wartością we współczesnym społeczeństwie. Jest to kiepskie uogólnienie, nie jest na pewno jakimś wyróżnikiem współczesności. Ludzie zawsze cenili sobie dobra materialne, ale zawsze jeszcze wyżej cenili sobie chociażby władzę (są od tego chlubne wyjątki, ale bez znaczenia dla naszych rozważań). Nie ma podstaw do twierdzenia, że ta hierarchia się zmieniła na największym poziomie ogólności. Błąd autora ma oczywiście źródło w jego postmarksistowskiej afiliacji – Fromm utrzymał kontakty i działał aktywnie w ramach szkoły frankfurckiej, która zrzeszała właśnie takich przeideologizowanych filozofów.

22cd7f2e202ddf4cbe45e7b723e9aa03ab52[1].jpg

Zresztą to nie jedyny taki nieprzyjemny „smaczek”. Żądza zysku pieniężnego ma być nie tylko najwyższą wartością, ale w ogóle regulatorem wszystkich ludzkich interakcji. Jest to myślenie typowe dla fundamentalistów rynkowych, wierzących w mit homo oeconomicus. Koncepcja ta zakłada pewną obiektywną racjonalność człowieka i oparcie wszystkich jego działań na rachunku ekonomicznym. Psychologia ewolucyjna, czy ekonomia behawioralna jasno pokazują, że to nieprawda, co nie jest żadnym poważnym ciosem wymierzonym kapitalizmowi. Przykładowo austriacka szkoła w ekonomii, której większość przedstawicieli była i jest prokapitalistyczna, oparta jest na idei homo agens tj. człowieka działającego, mającego różnorodne motywacje i cele. Racjonalność takiego człowieka jest co najwyżej prakseologiczna: wykonuje działanie, by stan mniej pożądany zastąpić stanem bardziej pożądanym. Jego ograniczona wiedza, czy ostateczna nieskuteczność podjętego działania nie mają znaczenia w punkcie jego podjęcia. W każdym momencie postępujemy subiektywnie najlepiej, bo inaczej zrobilibyśmy coś innego, przy czym brak działania też jest działaniem w tym ujęciu.

Czy to koniec ekonomicznych dygresji autora, niemającego zielonego pojęcia o ekonomii? Otóż nie: Fromm nie rozumie słowa „towar” i nie rozróżnia go od pojęcia dóbr; przywołuje mit coraz bogatszych bogatych i coraz biedniejszych biednych; bredzi coś o utracie niezależności i indywidualności przez robotników, którzy realizują nieswoje cele, po czym zachowawczo przyznaje, że kapitalizm pozwala na indywidualność, jak ktoś się postara. Szkoda, że nie wpadł na to, że w każdym systemie większość będzie się zlewała w masę, bo właśnie na tym polega przeciętność. Co do zaś „nieswoich celów” to pośrednim celem pracy najemnej jest zdobycie pieniędzy, a że same w sobie pieniądze mało kogo satysfakcjonują, to prowadzą do ostatecznego celu w postaci dóbr i usług, które ktoś chce nabyć. Nie ma tu żadnego niewolnictwa – zwykłe dobrowolne działania.

Chciałbym już przejść do głównego tematu książki, ale mamy jeszcze jedną bzdurę. Fromm narzeka, że człowiek współczesny stał się „ośmiogodzinowcem” z minimum inicjatywy, realizującym pewne podyktowane mu odgórnie algorytmy. Ale tego typu praca zawsze istniała, więc oczywiście tutaj był mało trafny przytyk do zaniku prywatnych warsztatów i do mechanizacji wskutek akumulacji kapitału przez przedsiębiorców. Od świtu cywilizacji istnieli rolnicy, wykonujący "algorytmy" ułożone przez sojusz technologii i przyrody, czy też od dawna istnieli marynarze, pracujący na nieswoim statku. Dzisiejsze czasy nie wyróżniają się istnieniem pracy najemnej, mogą się wyróżniać co najwyżej jej udziałem w gospodarce. Na zakończenie tej części powiem, że honor Fromma-ekonomisty ratuje trochę to, że rozróżnia kapitalistę i przedsiębiorcę, bo dużo ludzi ma z tym problem, ale nie wiadomo po co to robi. Chyba tylko po to, by jego tekst brzmiał mądrzej.

shopping-1232944_640.jpg

No to teraz sztuka miłości! Autor słusznie postrzega miłość jako sztukę i odróżnia ją od uczucia zakochania, które starożytni Grecy nazwaliby po prostu erosem. Jego miłości najbliżej jest do chrześcijańskiej agape, ale nie do końca jest to to, gdyż Fromm postuluje typowo comte'owską altruistyczną miłość. Twierdzi, że jeśli nie kochasz wszystkich, to nie kochasz w ogóle. O prawdę autor otarł się tu tylko przy stwierdzeniu, że by kochać kogoś innego trzeba najpierw umieć kochać siebie i przy rozróżnieniu egoizmu (w potocznym rozumieniu tj. nieracjonalnego) i miłości własnej, bo osoba pozornie zakochana w sobie, może nieprzyjemnie się zachowywać wobec innych właśnie z powodu niskiego poczucia własnej wartości i pogardy do samego siebie. Jednak ta krytyka nieracjonalnego egoizmu nie może prowadzić do altruizmu. Jak słusznie zauważyli ojciec Bocheński w swoich „Stu zabobonach”, czy Ayn Rand w swoich licznych esejach i powieściach, altruizm nie jest miłością, bo dotyczy abstraktu, jakim jest „ludzkość”. Nie można kochać abstraktu. Kochać można tylko konkretne osoby, a altruizm próbuje nas oduczyć dostrzegania wartości w konkretnym człowieku i próbuje nas zmusić do kochania zupełnie „za darmo”, nawet wbrew naszej woli.

Warto tu zaznaczyć, że chrześcijańska miłość bliźniego nie jest darmowa. W bliźnim kocha się Boga i pomagając mu, próbujemy sami stać się lepsi i pogłębić naszą relację z absolutem. Liczy się tylko nasze zbawienie i nie ma miejsca na jakąś takiję, która pozwalałaby nam grzeszyć dla ratowania innych. Miłość chrześcijańska ma granice, bo wartości w ludziach, które kochamy, nie są równe ich grzechom, które chrześcijanin ma prawo nienawidzić i zwalczać je w innych; oczywiście lepiej mu to pójdzie, jak zacznie od siebie, co jest kolejnym dowodem na to, że chrześcijaństwo oparte jest na zasadach racjonalnego egoizmu – poprawianie innych przed poprawieniem siebie to typowy przejaw altruizmu, a nikomu chyba się taka postawa z miłością nie kojarzy, co?

faith-3571055_640.jpg

Dalej Fromm słusznie stwierdza, że każda teoria miłości jest osadzona w określonej antropologii, i przechodzi do Biblii, choć jego poglądy na miłość i propozycje medytowania godzinę dziennie wskazują bardziej na antropologię rodem ze wschodu, niż chrześcijańską. Mit o Adamie i Ewie (oczywiście przejaw patriarchatu według autora) pokazuje moment, gdy człowiek staje się świadomy swojej odrębności od świata i swojej miażdżącej samotności, która wywołuje z kolei niepokój i wstyd. Tę samotność leczy ponoć dopiero zdolność kochania, której Adam jeszcze nie miał, czego dowodzi, że dziecinnie (w takim bardzo technicznym znaczeniu, oznaczającego swojego rodzaju nieświadomość i niewinność) oskarżał Ewę, zamiast jej bronić, czy po prostu solidaryzować się z nią, a mógłby, bo w końcu ona mu te jabłka do gardła nie wepchnęła.
To uczucie samotności pojawia się oczywiście też u potomków Adama, gdy dorastają. Niemowlę potrzebę miłości zaspokaja głównie przez dotyk matki. W tej fazie oralnej i jakiś czas po niej obecne jest swoiste poczucie powiązania ze światem natury, które w okresie „niemowlęctwa rodzaju ludzkiego” odzwierciedlają kulty animistyczne. Nie wiem, czy tak jest w kwestii powiązania z naturą, bo nie pamiętam swojego niemowlęctwa i wątpię, by ktokolwiek mógł to pamiętać w stopniu dostatecznym dla potwierdzenia. Za to z pewnością potrzebę miłości zaspokaja całkowicie matka, tu się zgadzam.
Gdy jednostka dorasta, zaczyna tworzyć i grać w skomplikowane gry socjalne, by zyskać miłość innych, czy też sięgać po narkotyki, dające jej poczucie dezintegracji ego i zespolenia ze światem. Podobnie działać może też stosunek seksualny, a zwłaszcza seks grupowy, jak podkreśla autor. Ta nieświadoma potrzeba zespolenia się z czymś większym od siebie lub po prostu potrzeba dezintegracji swojej jednostkowości tłumaczy konformizm zdecydowanej większości ludzi. Nawet w totalitaryzmie jest więcej akceptacji niż przymusu wobec współtworzących go mas.

Dużo jest w książce o miłości w aspekcie zespolenia. Miłość to takie zespolenie, ale są jego formy, których nie nazwalibyśmy miłością: symbioza bierna i czynna tj. masochizm, sadyzm, w których mieści się dużo więcej skonkretyzowanych toksycznych relacji, wymienianych w książce później. To ogólne nazewnictwo na tym etapie dużo mówi o Frommie, ale mniejsza; faktycznie muszą istnieć dwa rodzaje asymetrycznych stosunków między dwoma bytami. Bytami, a nie osobami, bo masochistycznie można podporządkować się nie tylko osobie, ale też losowi, chorobie, rytmicznej muzyce. Z kolei Sadysta wchłania w siebie obiekt dręczenia. Dominacja daje mu zewnętrzne poczucie siły i kompensuje brak wewnętrznej mocy. Widać więc, że sadysta i masochista są zależni od siebie i pozwalają zanikać swojej indywidualności. Miłość zaś szanuje indywidualność. To prawdziwe stwierdzenie było pretekstem do kolejnego niesłusznego ataku na kapitalizm, bo Fromm zauważa, że w równouprawnieniu kobiet nie chodzi o to, by kobiety i mężczyźni byli równi, a żeby byli tacy sami, czyli, że agresywne prądy ideowe, które kładą na to nacisk, nie są motywowane miłością. Zupełna racja, kolektywizm i zwalczanie indywidualizmu się kłócą z miłością, ale nie ma to nic wspólnego z prywatną własnością środków produkcji. Wręcz przeciwnie. Jej przeciwieństwem jest publiczna własność, czyli kolektywizm, na który autor narzeka.

argument-238529_640.jpg

Obok egzystencjalnej potrzeby zespolenia jest też „teologiczna” (ja bym powiedział mistyczna) potrzeba zespolenia bieguna męskiego i żeńskiego, co świadczy o znajomości przez autora poglądów Junga i Nietzschego, a może nawet i Bierdiajewa, choć wątpię. W każdym razie każdy człowiek ma hormony płci przeciwnej i każdy jest „biseksualny pod względem psychicznym”. Męskość i kobiecość mają pewne ogólne funkcje w życiu. Zobaczmy jak autor to widzi: "Charakter męski cechuje zdolność do przenikania, kierowania, aktywność, zdyscyplinowanie i śmiałość; kobiecy charakter natomiast odznacza się twórczym przyjmowaniem, opiekuńczością, rzeczowością, wytrzymałością, macierzyńskimi uczuciami. (Należy stale pamiętać, że w każdym osobniku mieszają się oba zespoły cech, lecz dominują te, które należą do „jego" lub „jej" płci). Bardzo często, gdy męskie cechy charakteru są osłabione, ponieważ mężczyzna w swym rozwoju emocjonalnym pozostał dzieckiem, próbuje on zrekompensować sobie ten brak przez podkreślanie swej męskiej roli wyłącznie w dziedzinie płci. Taki właśnie jest Don Juan, który musi udowadniać swoją męską tężyznę w dziedzinie seksualnej, ponieważ nie jest pewny swej męskości w sensie charakterologicznym. Kiedy porażenie męskości sięga dalej, sadyzm (użycie siły) staje się głównym wypaczonym substytutem męskości. Natomiast przy osłabieniu lub zboczeniu kobiecego popędu płciowego przeradza się on w masochizm lub zaborczość.” Dodaje też, że homoseksualizm to zboczenie i prowadzi do niemożności odradzania się w miłości.

Tematyka płciowości prowadzi do jednej z najciekawszych uwag w książce. Wychodząc od uzasadnionej głównie własnym chciejstwem hipotezy matriarchatu, opartej na prehistorycznych figurach kobiet, które równie dobrze mogły być pornografią, Fromm zaczyna rysować szkic historii religii. Nie ma większego znaczenia, że postrzega Boga w kategoriach czysto psychologicznych i opisuje wizję porzucenia religii – istotny jest jeden smaczek. Mianowicie faktem jest, że każda religia zawiera w sobie oba pierwiastki płciowe. Bogini matka jest tym, co kocha bezwarunkowo i do czego się należy w naturalny sposób. Z kolei męski pierwiastek, symbolizujący prawo, władzę i społeczeństwo, wymaga czegoś od nas, jego miłość nie jest bezwarunkowa. Widać to w mistycyzmie żydowskim, czy w katolicyzmie, gdzie czcią darzy się Matkę Boską, ale i u protestantów. Luter, pozornie odrzucając Najświętszą Panienkę, umieścił kobiecość w naczelnej zasadzie swojej religii: sola fide. Tylko wiara zbawia, nie trzeba nic robić, jesteś bezwarunkowo akceptowany.

virgin-mary-1975641_640.jpg

To jak już jesteśmy przy plusach, których wiele nie ma, to pochwalę jeszcze obserwację, że istnieje kult człowieka działającego. Nieważne czemu działa, ważne, że działa. To nic, że może być "niewolnikiem namiętności, a jego działalność jest w rzeczywistości„biernością", gdyż jest on popędzany; jest ofiarą, a nie „sprawcą" czynów. Z drugiej strony człowiek, który siedzi spokojnie i rozmyśla, nie mając w tym żadnego innego celu poza zgłębieniem samego siebie i swojej jedności ze światem, uważany jest za człowieka „biernego", ponieważ nie „robi" nic." Autentyczni humaniści, a zwłaszcza filozofowie są darzeni pogardą (mocno widoczne w PRL-u) albo w najlepszym przypadku wyrozumiałymi uśmiechami.
Po co ta uwaga? Bo istotna jest kwestia działania i dawania. Każde prawdziwie wolne działanie, to użycie swojej autonomicznej energii i przekształcenie jej w ruch. W związku z tym wykluczona w miłości jest bierność. Związki, w których jakiejś ze stron albo obu nic się nie chce i nie są zdolne do obdarowywania się energią, nie mają racji bytu. Dając, doświadczam swojej potęgi i hołduję wartościom, które widzę w drugiej osobie. Jeśli nie chcę dać, to albo nie widzę tam tej wartości albo jestem tak zepsuty, że nie uznaję jej za wartość.
Szczytem miłości erotycznej jest seks. Mężczyzna daje kobiecie swoje nasienie, a kobieta "daje" dostęp do siebie, otwiera się na mężczyznę.

Ok, to teraz szybko pozostałe wady. Fromm mówi tak: „We wszystkich teistycznych religiach, obojętne, czy są one politeistyczne, czy monoteistyczne, Bóg reprezentuje wartość najwyższą, dobro najbardziej
upragnione”. Jest to oczywista bzdura. Najwyższym dobrem jest tylko Bóg monoteistyczny. Bogowie politeistyczni nie bywają dobrem, skoro w wierzeniach ludzie z nimi rywalizują. Najwyższy Bóg danego panteonu (bo pewnie o to mogło chodzić autorowi) wcale nie jest obiektem dążeń wszystkich wierzących pogan z danego regionu,
Potem powiela mit o różnicach w Bogu w starym i w nowym testamencie, podczas gdy to jeden i ten sam miłosierny Bóg; wiąże własność prywatną z patriarchatem, podczas gdy potrzeba istnienia własności prywatnej jest taka sama w świecie patriarchalnym, matriarchalnym i w naszym. Ostatnim minusem jest twierdzenie, że miłość Boga jest na zachodzie doznaniem intelektualnym, podczas gdy na wschodzie akcentuje się działanie. Nie przeszkadza mu to powoływać się w tym samym akapicie na Mistrza Eckharta, chrześcijańskiego mistyka, realizującego w świetle tej teorii ideał wschodni. Jak zresztą wielu innych świętych.

Podsumowując, "O sztuce miłości" ma parę ciekawych spostrzeżeń, główny temat zrealizowany jest źle, ale nie najgorzej i zupełnie źle poruszone są kwestie ekonomiczne, których na dobrą sprawę nawet nie musiało tu być. Książka jest krótka i łatwa, więc można sobie przejrzeć, ale z racji błędów i przede wszystkim z racji bycia kryptofilipiką na kapitalizm, zmuszony jestem ocenić ją negatywnie.

3/10

Coin Marketplace

STEEM 0.30
TRX 0.12
JST 0.034
BTC 64513.75
ETH 3146.11
USDT 1.00
SBD 3.95