#Wieśniak... na zamku.
Podróżując po Bawarii, nie mogłem ominąć chyba jednej z najbardziej rozpoznawalnej budowli na ziemi. Neuschwanstein, zamek, na którym wzorował się Walt Disney, budując własną wersję w Disneylandzie. Jako że moim niespełnionym marzeniem z dzieciństwa jest odwiedzenie parku rozrywki pana Disneya, nie mogło mnie tam zabraknąć. Pominę suche fakty historyczne i przejdę do meritum, do mojej wiejskiej oceny.
Romantische Straße czyli szlak romantyczny, który prowadzi do zamku, sam w sobie okazał się być bardzo interesujący. Pewnie uczucie tej "romantyczności" spotęgowałaby obecność drugiej połówki, ale i tak miło było popatrzeć na spacerujące pary w takiej scenerii. Góry, górki, otwarta przestrzeń, sielskość i idylla biła w oczy. Encyklopedyczny przykład na miejsce, żeby wyskoczyć na romantyczny piknik. Takie widoki rozciągały się niemal przez całą drogę. Zasłaniały je jedynie przejeżdżające autobusy, które dowoziły kolejne rzesze turystów do wspomnianego już zamku.
Na kilka kilometrów przed celem, dzieło Ludwika II dało się już zauważyć. Majestatycznie górowało nad krajobrazem. Wrażenie jak najbardziej pozytywne. Przypomniały mi się wszystkie zdjęcia, na których był uwieczniony. Nagle poczułem się jak dziecko, zacząłem myśleć, czy spotkam tam ulubionych bohaterów z kreskówek Disneya przechadzających się miedzy zwiedzającymi. Po chwili poszukiwań miejsca do zaparkowania, ruszyłem w kierunku drogi, która prowadziła na szczyt. Droga otoczona lasem wiła się pośród drzew. Przejeżdżające bryczki dopełniały bajkowego klimatu. Z opowieści słyszałem, że panują tam straszne tłumy. Łudziłem się, że pora roku i niezbyt przyjemna pogoda delikatnie je przerzedzi. I tu bardzo się myliłem. W tłumie zdecydowanie dominował amerykański akcent i chyba wszystkie możliwe języki Azji. Głównie wypowiadanymi słowami ludzi, którzy już schodzili, było: awesome i beautiful. Tutaj przypomniały mi się słowa jednego z moich ulubionych komików, Eddiego Izzarda. Stwierdził on, że na Europejczykach zamki nie stanowią aż takiej atrakcji jak dla amerykanów, bo na naszym kontynencie jest ich pełno
i nie są zrobione z plastiku. Z tym plastikiem nawiązał właśnie do tej Disneyowskiej wersji. Im bliżej celu, tym tłum stawał się coraz większy. W przewężeniu bramy wejściowej co sprytniejsi torowali sobie drogę selfie stickami. Oznaka naszych czasów i ten nowo wyuczony odruch u ludzi, którzy widząc wysuwany kijek z telefonem, automatycznie usuwają się z drogi.
Pierwsze wrażenie będąc już pod samym zamkiem, to jedno wielkie rozczarowanie. O ile z daleka wygląda przepięknie, o tyle z bliska sprawia wrażenie bardzo ponurego. I co mnie zdziwiło najbardziej, ten zamek jest po prostu mały. Bardziej pasowałby mi do scenografii horroru niż jakiejś baśni dla dzieci. W tym momencie żałowałem, że nie chodzi tu ktoś przebrany za myszkę Miki i kaczora Donalda. Z pewnością dodałoby to trochę uroku. Lekko rozgoryczony widokiem, zrezygnowałem z wejścia do środka, tylko dlatego, żeby już bardziej nie psuć sobie całości. Teraz żałuję, bo podobno warto. Rzuciłem jeszcze raz okiem i udałem się w kierunku równie słynnego Mostu Marii. Przez całą drogę wmawiałem sobie, że przez niego przejdę. Niestety dręczy mnie głupia przypadłość jaką jest lęk wysokości. Za sukces mogę uznać to, że wszedłem na niego. Jakieś pięć metrów i musiałem zawrócić. Może nie tyle lęk dał o sobie znać, ile ludzie, którzy podskakiwali, wychylali się i blokowali przejście. Stopę na nim postawiłem, także mogę go uznać za zaliczony. W drodze powrotnej przystanąłem jeszcze przy samym zamku. Opisywany jako piękny, baśniowy, mnie wydał się nijaki i ponury. Szybkie zejście do auta i ostatnie spojrzenie na niego z daleka. Czar wrócił. Znowu wygląda bajecznie. Zapamiętam go z perspektywy kilku kilometrów, jedynie wtedy ma swój urok...