Flores i martwy szczeniak w izbie
Dzisiaj zabierzemy Was na spacer po gwatemalskim Flores. Pokażemy Wam również dom na pobliskiej wiosce, w którym spędziliśmy kilka nocy oraz opowiemy o kraju samym w sobie. Zatem, prosimy wygodnie usiąść, wziąć kubki z kawą bądź herbatą w dłoń i ruszamy!
Gwatemala to kraj położony w Ameryce Środkowej. Od północy graniczy z Meksykiem, od wschodu z Belize, a od południowej strony z Salvadorem i Hondurasem. Środkiem płatniczym są Quetzal’e, a kurs do USD to mniej więcej 7:1, czyli bardzo korzystny. Ceny w sklepach są dużo niższe niż w Belize i porównywalne do cen w Meksyku, czyli możemy powiedzieć, że jest tanio. Obiad można zjeść za 2-3$ w przydrożnej knajpie, gdzie stołują się miejscowi.
Ludzie spotkani na ulicach San Andres, czyli wioski w której nocowaliśmy, byli mega przyjaźni i chętni do rozmowy. Czasami aż tak się martwili o stan nawodnienia naszych organizmów, że sami z siebie kupowali nam wodę, nawet gdy o to nie prosiliśmy. Ot taki klimat. Każdy z uśmiechem nas pozdrawiał, przez co czuliśmy się jak wśród swoich i do tego, bardzo bezpiecznie.
Samo San Andres, oprócz bezpośredniego kontaktu z jeziorem Peten Itza, nie może się niczym więcej pochwalić. Zwykła wioska, gdzie życie toczy się wokół małego dworca autobusowego i głównej drogi prowadzącej do Flores. Można tam spotkać kilka kafejek internetowych, małe sklepiki oraz panie, które wieczorami sprzedają pyszne jedzenie, w tym świeżo pieczone tortille z mąki kukurydzianej, które podaje się tu do wszystkiego, tak jak u nas chleb.
Zatrzymaliśmy się po raz kolejny u rodziny, która wywodzi się od rdzennych Majów. Warunki noclegowe nie przypominały hotelu pięciogwiazdkowego, ale atmosfera była dziesięciogwiazdkowa. Pani Majowa mieszka z dwoma synami, rodzicami i bratem. Maluchy to istne wulkany energii i mimo bariery językowej, świetnie się wszyscy razem bawiliśmy i dogadywaliśmy.
Noce spędzaliśmy w osobnej chatce, która należała do mamy pani Majowej, gdzie nie było prądu, a łazienka była bez bieżącej wody. „Prysznice” braliśmy polewając się lodowatą wodą wprost z plastikowej beczki. Ale za to kibelek był znacznie lepszy niż w Belize 😉
Poniżej wideo-relacja:
Wszystko miło i przyjemnie, aczkolwiek rozczarowujące jest ich podejście do zwierząt. W domu mieszkały 4 psy, z czego jeden był nowo narodzonym szczeniaczkiem, który potrzebował mleka, aby przeżyć. Niestety, jego mama (jak i pozostałe psy) była bardzo niedożywiona, przez co, siłą rzeczy, nie posiadała pokarmu. Gdy spytaliśmy co zrobić z malutkim, który kręcił się po sieni, pani Majowa kazała nam go, cytujemy, „wykopać za drzwi”. Nie mogliśmy patrzeć na mękę malutkiego stworzenia i próbowaliśmy dokarmiać go bułkami i mlekiem. Niestety, było już za późno i kolejnego poranka już go nie znaleźliśmy… ☹
Flores to miasto o zdecydowanie większym natężeniu białych i wysokich osób, które znacząco wyróżniają się na tle niskich i czarnowłosych mieszkańców miasta. Najszybszym środkiem lokomocji są tutaj tuk-tuki, których kierowcy za parę centów potrafią przewieźć pod wskazany adres.
Udało nam się spotkać ze starymi znajomymi z Czech, którzy pracowali jako wolontariusze na felernej farmie w Belize.
Udaliśmy się wspólnie na krótki spacer po miasteczku i odwiedziliśmy jego serce, czyli wysepkę o nazwie Flores. Jest to punkt o którym wspominają wszystkie przewodniki i analogicznie, znajduje się tam najwięcej hosteli oraz restauracji. Na wysepkę prowadzi dwukierunkowa droga, a wokół niej można dostrzec kajaki, zaparkowane przez mieszkańców okolicznych wsi, którzy wpadli na szybkie zakupy.
Minęliśmy plac centralny przy którym, jak w większości miast Ameryki Łacińskiej, znajduje się kościół.
Czesi zaprowadzili nas do knajpki, którą wypróbowali dzień wcześniej. Zmęczeni ryżem z fasolą, który jedliśmy codziennie od ponad miesiąca, zamówiliśmy dla odmiany pizzę i soki owocowe. Od święta można sobie pozwolić na takie rarytasy 😊
W oczekiwaniu na posiłek, podglądaliśmy codzienne życie mieszkańców wyspy, którzy akurat przygotowywali swoje łódki służące do przewozu na drugą stronę jeziora.
Po późnym obiedzie, wraz z kilkoma innymi osobami udaliśmy się na punkt widokowy, aby obejrzeć słońce chowające się za horyzont. Zrobiliśmy kilka zdjęć i pożegnaliśmy się z Czechami. Musieliśmy złapać ostatniego busa na naszą wioskę, a nasi towarzysze wrócili do swojego hostelu, by wyspać się i wyruszyć z rana do Tikal – starożytnego miasta Majów, położonego kilka kilometrów w głąb dżungli.
Jeśli chodzi o Tikal, to opowiemy o nim w kolejnym poście.
Kilka bonusowych zdjęć na koniec:
Do usłyszenia!
Suchy i Moniś
pizza wygląda cudnie
Tak też smakowała :)
ale jak tu sie rozsiąść wygodnie, jak pic kawę, gdy tu taki smutny tytuł? :(
na waszym filmiku widać jeszcze tego pieseczka, ledwo nogami powłóczy.. ach :((
dlaczego ludzie, którzy są tak gościnni i przyjaźni, nie maja żadnej empatii dla takich stworzeń?
jak to gdzieś przeczytałam:
"źle będzie w społecznościach, gdzie nie potrafią godnie traktować naszych braci mniejszych" :((
ale wasza opowieść bardzo ciekawa, uwielbiam z wami podróżować, przeżywać radości i smutki.
zdjęcia jak zwykle meega! a w chatce nawet obrazy na ścianach wiszą, makatka do góry nogami, ale nie szkodzi :)
Empatia to jedno, a druga sprawa, że sami ledwo mieli dla siebie jedzenie i pieniądze na to jedzenie. W Ameryce Środkowej i południowej jest bardzo dużo bezpanskich psów. Na Kubie jeden pies był tak głodny, że nie bał się podejść od tyłu i z reklamówki wyjąć sobie bułkę nie bacząc na konsekwencje. W Belize kot jadł skórki od ogórka i wybierał ze smietnika resztki. Ekwador nie lepszy.
Przyjemnie się czytało i oglądało. Czekam z niecierpliwością na kolejną relację.