"Opowieści ze Wschodu" - gothicowe fan-fiction
Przed Wami trzy krótkie opowiadania, które napisałem jakiś czas temu z myślą o wprowadzeniu do modyfikacji nad którą pracuję. Jeśli lubisz serię Gothic to może zatrzymasz się na i zdecydujesz się na rejs w kierunku Wschodniego Archipelagu? Życzę miłej lektury ;)
"Cienie na wschodzie"
Król spoglądał na spokojne morze przez pałacowe okno. Był upalny, letni poranek, niczym nie wyróżniający się od innych letnich dni na Wschodnim Archipelagu. Monarcha wiedział jednak, że ten spokój to tylko złudzenie. Co rusz dochodziły do niego raporty o orkowych galerach na granicznych wodach. Wizja walk z takim przeciwnikiem napawała go przerażeniem. Doskonale wiedział jak wygląda sytuacja u jego sąsiadów. Wiedział, że armia Rhobara cofa się na całej długości frontu. Wiedział, że myrtańska marynarka ugina się pod naporem czarnych galer. Podświadomie czuł, że zbliża się koniec. Koniec jego królestwa, koniec ery ludzi.
-Król Wschodniego Archipelagu, Pan Morza Wschodniego, Protektor Laran i Khar, władca Archolos, Teodoryk III! - zagrzmiał herold wymieniając tytuły, gdy władca wkraczał do sali tronowej. W dużej komnacie było pełno oficjeli i członków rodów szlacheckich, którzy przybyli do stolicy w celu uzyskania audiencji u władcy. Wzdłuż kolumnady, która ciągnęła się przez całą długość sali ustawieni byli królewscy gwardziści. Doborowy oddział złożony z najlepszych strażników miejskich i żołnierzy w pełnych zbrojach płytowych na które narzucone były czerwono-zielone tuniki. Każdy z gwardzistów uzbrojony był w halabardę, a przy pasie miał przytroczony miecz lub topór. Całość dopełniały otwarte hełmy z pięknymi pawimi piórami. Na słowa herolda wszyscy obecni goście skierowali spojrzenia w stronę tronu, oddając monarsze pokłon.
Stary król usiadł ciężko na tronie. W jego kierunku ruszyło trzech bogato odzianych mężczyzn wraz z małym orszakiem, było to poselstwo z dworu Rhobara II. Zatrzymali się w odpowiedniej od tronu odległości ustalonej etykietą i oddali monarsze pokłon. Król gestem ręki pozwolił im przemówić. Głos zabrał najstarszy z nich ubrany w piękny karmazynowy płaszcz podbijany lisimi futrami:
-Miłościwie panujący królu. Mój pan, Rhobar II, pan Myrtany i Varantu, protektor Khorinis, zdobywca Wysp Południowych, przesyła ci wyrazy najszczerszego współczucia z powodu śmierci twej zacnej małżonki. Pragnie też zapewnić cię o jego przyjaźni i dobrych zamiarach...
Król zaklął w myślach na wspomnienie o swojej żonie. Suka prześladuje mnie nawet po śmierci... Dobrze, że kazałem ją otruć, nadstawiła rzyci połowie dworu...
-Tak, tak...mów lepiej pośle, jeśli łaska, co też Rhobar ode mnie chce. Nie bawmy się w etykietę. Konkrety! - zniecierpliwił się władca.
-Mój pan przysyła nas by prosić cię o pomoc. Wojna wiele nas kosztuje, flota przegrywa, wojska na kontynencie się cofają – rzekł spokojnie poseł - Król Rhobar składa przez nas propozycję sojuszu. Mój pan wierzy, że razem nasze królestwa będą miały szansę na pokonania wspólnego wroga.
-Wasz król jakiś czas temu wysyłał swoją flotę pod moją granicę! Straszył mnie wojną jeśli nie zaprzestanę handlu z Wyspami Południowymi bo miał kaprys je zdobyć, a teraz chce pomocy?! - zagrzmiał monarcha widocznie zdenerwowany słowami dyplomaty.
-Nasz wywiad donosi o orkowych galerach na wodach granicznych waszej miłości. Mój władca chce połączyć floty Myrtany i Wschodniego Archipelagu, by wspólnie odeprzeć zagrożenie. Lada dzień, a ta plaga ludzkości ruszy także na Archipelag. Zaś połączone armie mają większą szansę na wygraną. - odpowiedział emisariusz zdający się nie zwracać uwagi na nagły wybuch monarchy.
-Rhobar chce moich okrętów...przez te wszystkie lata na zachodniej granicy aż wrzało, prawie doszło do wojny, a teraz przysyła tu swoich posłów i chce sojuszu...czyż jest aż tak źle? Czy wielki pogromca Varantu rzeczywiście przegrywa z dzikimi hordami północy? Czy zdobywca Wysp Południowych znalazł w końcu równego sobie przeciwnika? Czy jest aż tak zdesperowany, że potrzebuje pomocy swego największego rywala? - pomyślał Teodoryk.
-Więc...Rhobar chce zawrzeć sojusz... - powiedział już spokojniej - doprawdy, nie spodziewałem się tego po waszym królu. Załóżmy, że jestem skłonny przyjąć jego propozycję. Czego w zamian chce Pogromca Południa? - w głosie króla dało się słyszeć ironię.
Posłowie jak jeden mąż skrzywili się na te słowa, jednak musieli robić dobrą minę do złej gry, byli w mocy obcego władcy daleko poza granicami swojego państwa.
-Mój pan oczekuje jedynie słusznej decyzji miłościwy królu. Jest głęboko przekonany, że dokonasz mądrego wyboru. Jako potwierdzenie swoich szczerych intencji składa na twe ręce ten oto miecz wykonany z magicznej rudy, prawdziwe arcydzieło sztuki kowalskiej – powiedziawszy to, wysłannik Rhobara skinął głową w kierunku towarzyszącego posłom orszakowi. Z głębi wyłonił się młody człowiek w bogato zdobionym kaftanie. Niósł on miecz skryty w pochwie pokrytej przepięknymi wykończeniami. Zatrzymał się obok posłów i ukłonił się królowi - ponadto, na okręcie którym przybyliśmy, znajduje się sto skrzyń z magiczną rudą, która jak wierzy mój pan pomoże we wzmocnieniu potęgi Wschodniego Archipelagu.
-Doprawdy, bardzo zależy waszemu władcy na tym sojuszu. Gotów jest wysłać sto skrzyń rudy tylko po to, żeby dostać moje statki. Rozrzutnie...
Stary król zamyślił się. Nie mógł odmówić nawet mimo tego, że Rhobar jest jego największym rywalem. Orkowie praktycznie stoją u bram jego królestwa. Musiał podjąć decyzję.
-Przyjmuję te dary jako zapowiedź poprawy naszych wzajemnych stosunków. Pozwólcie szlachetni goście, że z odpowiedzią na prośbę waszego króla poczekam do jutra. Dostaniecie wygodne kwatery, cały pałac jest do waszej dyspozycji. - powiedziawszy to król klasnął w dłonie. Z głębi sali wyszło dwóch paziów. Jeden z nich odebrał zdobione ostrze, drugi zaś podszedł do posłów. Trójka wysłanników zrozumiała wymowny sygnał. Po raz kolejny ukłoniła się władcy i pozwoliła odprowadzić się do swych nowych kwater.
Krótka, ale treściwa audiencja zmęczyła starego władcę. Już dawno stracił młodzieńczy zapał i siły. Im dłużej rządził, tym dotkliwiej odczuwał ciężar królowania. A ostatnie lata panowania, drugi najazd orków na Myrtanę, kłopoty z piratami, którzy panoszą się po jego wodach i wizja wojny na jego ziemiach całkowicie uszczupliły już i tak nadszarpnięte zdrowie króla.
Monarcha skrył twarz w dłoniach. Nie miał wyboru. Był zapędzony w ślepą uliczkę. Jeśli nie przyjmie oferty Rhobara, będzie musiał sam walczyć z orkami. Jeśli zaś ją przyjmie, sojusz trzeba będzie dopełnić małżeństwem. Na wydaniu miał tylko swojego najmłodszego syna Adalberta. Małżeństwo z córką Rhobara oznaczało dwie rzeczy. Albo Adalbertowi uda się przeżyć Pogromcę Południa i objąć tron obydwu królestw, albo zginie w najbliższym czasie, czy to zasztyletowany, czy też otruty. A wtedy córeczka Rhobara stanie się marionetkową królową Wschodniego Archipelagu. Władca czuł, że i jego dni są policzone, doskwierała mu starość, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Mógł przysiąc, że czuł oddech śmierci na karku. Bał się. Bał się nie o siebie, ale o to, co stanie się z królestwem. O to, czy syn nie dołączy do niego po śmierci, podstępnie zamordowany na rozkaz Rhobara by ten mógł zapewnić sobie całkowitą dominację na morzu.
Król musiał zmobilizować wszystkie siły jakie mogło powołać królestwo. Potrzebny był każdy mężczyzna. Czasu było mało, a orkowie bez wątpienia szykowali się do najazdu na jego ziemie. Jedyne co mógł teraz uczynić to wprowadzić stan wojenny i zaciągać przymusowo do armii wszystkich mężczyzn zdolnych do walki. Cała flota musiała jak najszybciej ściągnąć do stolicy na przegląd.
Władca wstrzymał się z przyjęciem propozycji Rhobara. Chciał wpierw przygotować syna na nadchodzące ciężkie czasy i wyjaśnić mu, że los królestwa spoczywa teraz w jego rękach. Postanowił jednak poczekać z trudną rozmową do wieczora, a w tej chwili zająć się poborem do armii.
Juan kazał zwołać skrybów i udał się do swojej komnaty. Po chwili do sali weszli wezwani pisarze. Król dyktował postanowienia nowego dekretu, nakazującego do przymusowego wcielenia wszystkich zdolnych do walki mężczyzn w szeregi armii.
W tej chwili władca poczuł się jak tyran. Przecież jego rozkaz można porównać do decyzji Rhobara o stworzeniu magicznej bariery na wyspie Khorinis, by zapobiec ucieczkom z kolonii więziennej i zapewnić sobie stały dopływ rudy. To wydarzenie odbiło się szerokim echem po całym kontynencie i morskich królestwach wschodu.
Teraz dopiero do starego monarchy dotarło jak bardzo zdesperowany jest jego nowy sojusznik. I z całą mocą zrozumiał jak straszna będzie nadchodząca wojna, skoro sam wielki Rhobar chwyta się każdego sposobu by tylko odeprzeć orków.
Wiedział jednocześnie, że podjęta przez niego decyzja wywoła gniew ludu. Do tej pory cieszył się renomą szorstkiego, ale dobrego władcy. Miał świadomość, że nie wszyscy zrozumieją jego decyzję. A może jednak zrozumieją? Zrozumieją, że od tego zależą losy królestwa? Że to dla większego dobra? Monarcha czuł, że nad jego ziemiami zbierają się cienie. Cienie, które mogą pochłonąć całe jego dziedzictwo i marzenia. Cienie przybierające kształt orkowych toporów. Cienie na wschodzie...
Wieczorem tego samego dnia król wezwał do siebie syna. W drzwiach komnaty pojawił się młody, postawny mężczyzna. Na oko miał ponad dwadzieścia lat. Zbliżył się do ojca i uklęknął przed nim.
-Wzywałeś mnie ojcze?
-Tak synu...musimy porozmawiać. Nadchodzą dla nas trudne czasy. Muszę...musimy poświęcić się by zapewnić bezpieczeństwo naszemu ludowi. Wiesz, że Rhobar chce zawrzeć z nami sojusz...
-Wiem co chcesz powiedzieć ojcze...tak trzeba. Nie będę się opierał.
-Nie chciałem gotować ci takiego losu, dobrze wiesz jaką renomą cieszy się jego córka. Jednak nie mamy wyboru, trzeba działać szybko. Cieszę się, że rozumiesz powagę sytuacji. Już niebawem obejmiesz po mnie tron, a jeśli będziesz wystarczająco ostrożny to także tron Myrtany. Jednak nim do tego dojdzie, musisz nauczyć się bycia królem.
W tej chwili Teodoryk spojrzał synowi w oczy.
-Nie ufaj nikomu, zawsze kwestionuj oddanie twoich podwładnych. Jednego dnia mogą cię kochać, drugiego dnia będą chcieli obalić twoją władzę. Pamiętaj, że wszędzie czychają ludzie, którzy będą pragnąć twojej śmierci. Tylko siłą można trzymać ich w ryzach. Nie bój się skazywać na śmierć tych, których o coś podejrzewasz. Lepiej stracić kogoś za podejrzenia, niż dopuścić by te podejrzenia się sprawdziły... - stary władca przerwał na chwilę - ...synu, musisz być silniejszy niż kiedykolwiek. Niebawem umrę, a ty zostaniesz koronowany. Rhobar będzie czychał na ciebie, posłuży się swoją córką by usunąć cię z tronu. Nie pozwól by nasze dziedzictwo wpadło w ręce tego człowieka. Obiecaj mi, że będziesz bronił naszej królestwa za wszelką cenę...obiecaj mi to!
-Jeśli taki jest twój rozkaz, panie... - Adalbert ukłonił się ojcu.
Przez okno w komnacie wpadł podmuch wiatru. Zbliżała się burza, czarne chmury zasnuły niebo. W oddali słychać było pomruki grzmotów, które dziwnie przypominały melodię wybijaną na orkowych bębnach.
"Zasłyszane w Zielonej Baryłce"
Tawerna portowa jak zwykle pękała w szwach. Odgłosy pijackich śmiechów i skocznej muzyki słychać było aż z przystani gdzie cumowały statki kupieckie z Khorinis, kontynentu, czy Wysp Południowych. Między banderami krain ościennych dało się dojrzeć nawet kilka pochodzących z dalekich królestw wschodu. Poza tym dziwiła ilość wojennych galer, które zaczęły ściągać do stolicy. Wśrod mieszkańców od dłuższego czasu chodziły plotki o wojnie. Jedni mówili o wojnie z Myrtaną, drudzy o wojnie z orkami, a jeszcze inni twierdzili, że to tylko zwykły przegląd wojsk i nie ma powodów do zmartwień. W stolicy jednak czuć było rosnące napięcie, gdyż nikt nie wiedział czego się spodziewać. Niepokój potęgowało też niedawne poselstwo z dworu Rhobara II.
Do Zielonej Baryłki weszło dwóch mężczyzn ubranych w skórzane kurty i płaszcze z wilczych futer. Przy pasach nosili miecze, a zaschnięte błoto świadczyło o tym, że tych dwóch dopiero co zakończyło długą podróż.
-Piwa gospodarzu! - zakrzyknął jeden z nich zbliżając się do szynkwasu.
-Ah! Moi ulubieni łowcy nagród! Za wami pewnie długa podróż, co panowie? Owocna mam nadzieję! - odkrzyknął gruby, wąsaty oberżysta wyraźnie ucieszony widokiem gości. Szybko napełnił dwa kufle zimnym piwem i postawił je na ladzie. Wędrowcy łapczywie dorwali się do złocistego trunku.
-Długa. I tylko tyle Frederico...- odparł niższy mężczyzna.
-To była strata czasu i pieniędzy. Mówiłem Marco żeby nie brać tej roboty ale on się uparł, więc co było robić. - wyższy mężczyzna popatrzył spod byka na swojego towarzysza upijając solidny łyk piwa.
-A kto ci kazał gamoniu iść ze mną? Sam żebrałeś o to żebym cię zabrał. Skąd miałem wiedzieć, że ten gość gryzie ziemię? - odpowiedział coraz bardziej zdenerwowany wędrowiec - Był list gończy, była jego morda, była nagroda. Sam mi mówiłeś, że to będą łatwe pieniądze więc nie łżyj teraz żeś mi odradzał, bo z wywalonym jęzorem leciałeś na drugą stronę wyspy jak tylko zobaczyłeś na liście czterysta monet za dostarczenie tego śmiecia!
-Ejże! Marco, no już, nie bocz się, było minęło, przynajmniej świeżego powietrza zażyłeś, a nie tego zgniłego od ryb smordu portowego, co go tak uwielbiasz. Źle ci było jak córeczkę sołtysa z tej rybackiej wiochy bałamuciłeś?
-Samuel, wiesz co? Zamknij ryj...teraz mam ochotę na piwo i przerwę od twojego ględzenia. Muszę odreagować jakoś ten wypad. Frederico, masz może jakąś strawę dla zmęczonych wędrowców?
Gruby karczmarz zaśmiał się w głos. Wiedział, że nie zobaczy pieniędzy za strawę ani piwo, ale dzisiejszy utarg i sympatia do tej dwójki nie pozwalała mu odmówić.
-Wy darmozjady...a niech wam będzie, na koszt firmy! Macie, ciepły kurczak. Jedzcie, bo niedługo to wszyscy będziemy tylko podpłomyki żreć...
-Ej, Frederico, co ty gadasz? Przecież miastu niczego nie brakuje, nawet plony w tym roku są nadzywaczaj udane. A z tego co wiem to zboża z kontynentu i Khorinis nie brakuje. - odrzekł ze zdziwieniem Marco.
-Widziałeś wojenne galery w porcie? Myślisz po co ich tyle? A słyszałeś o poselstwie z Myrtany? Po co tutaj poselstwo Rhobara? Mówię wam, wojna się szykuje, tylko patrzeć jak stary Teodoryk wici każe rozsyłać.
-I że niby szykuje się wojna z Myrtaną? Bzdura...przecież kontynent ledwo radzi sobie z orkami, to mają jeszcze z nami walczyć? Pomyśl logicznie Frederico...- odpowiedział Samuel, biorąc kolejny łyk piwa.
-Obawiam się panowie - wtrącił Marco - że to poselstwo z Myrtany nie było tu po to by wypowiadać nam wojnę, tylko żeby nasz staruszek pomógł Rhobarowi z orkami. Rybacy już od dawna mówią o czarnych galerach na północny. Ja wam mówię, jak już to wojna będzie ale z tymi śmierdzielami.
Trójka rozmówców spoważniała, nie zwracając uwagi na to, że cała tawerna aż trzęsła się od muzyki, tańców i głośnych rozmów. Mimo, że w stolicy wszystko wydawało się być po staremu, to coś budziło niepokój wśród mieszczan i podróżnych. Zamorscy kupcy mówili o nadzwyczaj spokojnych szlakach handlowych, o tym, że piraci przestali nagle napadać, mimo, że do tej pory praktycznie nie było dnia by jakiś statek kupiecki nie musiał się bronić przed tą chołotą.
Rybacy z całego archipelagu zarzekali się, że na wodach granicznych natykali się na pojedyńcze orkowe okręty. Wszystkich dziwiła też taka ilość królewskiej armady w stolicy. Coś wisiało w powietrzu, a niewiedza tylko potęgowała niepokój i strach o to, co przyniesie los.
-Panowie, nie ma co się martwić na zapas! Może to zwyczajny przegląd marynarki? Toż to nic nowego, przecież co kilka lat armada zawija do portu.- milczenie przerwał Samuel, który niezbyt miał ochotę przyznać sam przed sobą, że to nie jest zwykły przegląd królewskiej floty.
-Przecież takie przeglądy są ogłaszane, a teraz cisza, nikt nic nie wie. Nie podoba mi się to panowie, bardzo nie podoba... - rzucił karczmarz.
-Eh...co będzie to będzie. Nawet jak przyjdzie wojować z orkami, to takiej aramdy nie pokonają. Sam Rhobar prędzej by się obsrał na swoim tronie, niż pokonał nas na morzu. A co dopiero taka banda śmierdzących małp na tratwach! - rzekł podekscytowany i lekko podchmielony Samuel.
Konwersację przerwało wkroczenie to tawerny pięciu żołnierzy z jakimś urzędnikiem na czele. Wszyscy skierowali wzrok na nietypowych gości, muzycy przerwali skoczną melodię, a tańczący zatrzymali się w dziwnych pozach. Nastała głucha cisza.
-Z rozkazu miłościwie nam panującego króla Teodoryka III, ogłoszony został stan wojenny. Wszyscy mężczyźni w wieku od szesnastu, do sześćdziesięciu lat mają stawić się w koszarach wojskowych. Z rozkazu króla całe królestwo wezwane zostało do pospolitego ruszenia. Do stolicy zawinie cała armada, by przejść isnpekcję i wyruszyć do walk przeciwko nowemu wrogowi królestwa, barbarzyńskim orkom z północy. Ponadto, ogłasza się zawarcie sojuszu między Archipelagiem Wschodnim, a Królestwem Myrtany, które przypieczętuje ceremonia zaślubin najmłodszego syna naszego umiłowanego władcy, z nadobną córką pana Myrtany, Rhobara II.- wypowiedziawszy donośnie wyuczoną formułkę urzędnik omiótł wzrokiem zebranych w tawernie ludzi.
-Każdy, kto uchylać się będzie przed służbą wojskową, zostanie uznany winnym za dezercję i skazany na śmierć. - rzucił na odchodne królewski oficjel kierując się do wyjścia. Tak szybko jak ta niespodziewana piątka pojawiła się w portowym przybytku, tak szybko zniknęła, pozostawiając oniemiały tłum. Po sali przeszedł głośny szmer. W oczach młodych chłopców widać było strach, a w oczach ich wybranek łzy. Starsi mężczyźni zasępili się, milcząco spoglądając po sobie.
-A więc wojna...- głucho odparł jakby sam do siebie Marco.
"Czarne galery"
Od czasu wydania dekretu o pełnej mobilizacji królestwa minęły dwa tygodnie. Do miast ściągały zastępy ludzi, którzy zmuszeni zostali do wstąpienia do armii. Sama stolica Wschodniego Archipelagu szybko zaczęła przypominać obóz wojskowy. Wszędzie kręcili się nowi rekruci, w kuźniach bez przerwy produkowano broń, a z pieców hut buchały kłęby dymów. Wielu bogaczy uciekło na prowincję, sądząc, że miasto w pierwszej kolejności stanie się łupem orków.
W koszarach bez przerwy trwał ruch, na listy poborowych zapisywano nowe osoby, rektutom wydawano broń i uzbrojenie, odbywały się masowe treningi. Dowódcy straży miejskiej bez entuzjazmu podchodzili do szkolenia widząc jak prowizorycznym jest to rozwiązaniem z perspektywy spodziewanego oblężenia. Stołeczny port również tętnił życiem, chociaż nie takim jakiego życzyli sobie mieszkańcy. Na umocnienia wytaczano działa, wzmacniano mury odcinające dzielnicę portową od głównego miasta. Słowem, przygotowywano się na najgorsze.
Zwiady puszczane na morze co rusz donosiły o orkowych statkach coraz bliżej wysp. Król wiedział, że czas się kończy. Szlachta opieszale odpowiadała na wezwanie, zaczęły się też dezercje. W związku z tym, monarcha musiał wydać kolejny dekret o wysłaniu łowców nagród za uciekinierami. Łowcom nadał również przywilej mordowania co bardziej niechętnych dezerterów. Miał nadzieję, że tym ograniczy przyszłe ucieczki z wojska.
Cały archipelag był postawiony na nogi. Szczególny nacisk na wykonanie królewskiego rozkazu zdawał się kłaść namiestnik wyspy Laran, Roger. Był to jeden z najbardziej oddanych popleczników króla Teodoryka, znany ze swego wazeliniarstwa i umiłowania biurokractwa. Wyspa bardzo ucierpiała z powodu skrupulatności namiestnika. Oddziały regularnego wojska wywlekały czasami w środku nocy chłopów ze swoich chat i zaciągały ich do koszar miasta portowego. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie, więc wielu młodych mężczyzn starało się uciec na pobliskie wysepki bądź skryć się w górach by uniknąć służby wojskowej.
Był środek lata, a noce stały nieznośnie gorące. Hethmund przewracał się z boku na bok na swoim sienniku starając ułożyć się tak, by siano chociaż na chwilę przestało go kłuć. Rozmyślał nad tym co niebawem się wydarzy. Całe królestwo gotuje się do obrony, na wszystkich wyspać trwa zaciąg do wojska. Ponoć na Khar doszło do kilku chłopskich buntów przeciw królowi. Archipelag powoli pogrążał się w chaosie. Młody, ciemnowłosy mężczyzna nie wytrzymał drapania i wstał ze swojego legowiska. I tak nie mógł zasnąć, więc wyszedł ze stodoły by posiedzieć na dworze i pooglądać nocne niebo. Była pełnia, wielki, blady dysk lśnił na niebie oświetlając całą farmę Junghalda, jego pracodawcy.
Może powinienem uciec? Pewnie niedługo i tutaj zajrzy straż miejska... - pomyślał.
Zaduch nocy nie ustępował nawet na chwilę. Pszenica na polach stała spokojnie, nie wzruszona przez nawet najmniejszy podmuch wiatru. W oddali słychać było pohukiwanie sowy, która siedząc na którymś z drzew na skraju lasu zawodziła nieustannie. Hethmund usiadł na ławie przy stodole i skierował wzrok na morze. Na północy majaczyły cztery wysepki z czego jedna, najbardziej wysunięta na północ była największa.
Khelen...kiedy ja tam byłem? Ciekawe co słychać Czarnej Przystani, może w końcu ruszy wydobycie w kopalni...miałbym okazję wyrwać się z tej dziury i zarobić uczciwy grosz...
Niebo nad archipelagiem było bezchmurne, więc można było doskonale zobaczyć to co dzieje się na morzu. Hethmund przez chwilę miał wrażenie, że widzi jakąś mniejszą, ale równie wysuniętą na północ wysepkę co Khelen, jednak to było niemożliwe. Przy dobrej widoczności można było dostrzec tylko południowy brzeg Khelen. To co widział było czymś innym. I do tego rosło w oczach. Po chwili młodzieniec mógł rozróżnić poszczególne kształty, które jeszcze przed kilkoma sekundami zlewały się w jeden obiekt daleko na horyzoncie. Teraz doskonale widział czarne żagle i sylwetki okrętów.
Orkowie... - przemknęło mu przez myśl.
Nie czekając ani chwili dłużej pobiegł obudzić gospodarza.
-Orkowie! Orkowie płyną! - krzyczał wpadając do domu Junghalda.
-C-co...jacy...orkowie?! - gospodarz zerwał się na równe nogi budząc przy okazji żonę.
-Płyną! Trzeba uciekać! Szybko!
-Niech ich diabli...pewny jesteś młody? Że to orkowie? Nie królewskie okręty? - rzucił do Hethmunda gospodarz. Stary mężczyzna z twarzą pooraną zmarszczkami zdawał się niedowierzać słowom parobka.
-Nie. Czarne są, czarne żagle...galery płyną panie Junghald!
-Stara, zbieraj co się da! Pieniądze są schowane pod dechą w kuchni, szybko! - rozkazał żonie Junghald. Porzysadzista kobieta rzuciła się do kuchni zgodnie z nakazem męża i bez zastanowienia zerwała jedną z desek w podłodze, która widocznie służyła za kryjówkę dla oszczędności farmerów. Sięgnęła ręką w szparę i wygrzebała z niej spory mieszek, wypchany monetami.
Młody pracownik zaklął w myślach na widok złota ukrywanego przez gospodarza. Dostawał psie pieniądze za pracę na polu, często pracował za sam dach nad głową i nie mógł liczyć na żadne premie, a jego szef karmił go gadkami o słabych zbiorach i niskich cenach zboża w mieście, co było oczywistym kłamstwem. Miał ochotę w tej chwili rzucić się do gardła staremu dusigroszowi, ale postanowił odwlec ten moment do czasu, aż znajdą się w jakimś bezpiecznych miejscu.
Wybiegli na podwórze, gdzie czekali na nich dwaj inni robotnicy zatrudniani przez Junghalda, obudzeni widocznie wrzawą w domu właściciela. Zdezorientowani i zaspani czekali na wyjaśnienia. Hethmund rzucił tylko okiem na morze. Galery były już blisko wybrzeża Laran. Mimo, że na morzu nie było wiatru, to orkowe okręty zaopatrzone w wiosła nie miały problemu z przemieszczaniem się w takich warunkach.
-Chłopcy, ruszcie się! Na Adanosa, orkowie płyną! - wykrzyczała żona gospodarza.
-O-orkowie? - zająkał się jeden z parobków, ospowaty chłopak z kręconymi włosami. Spojrzał na morze i w mgnieniu oka zrzucił z siebie resztki snu.
Z każdą sekundą galery były coraz bliżej, napędzane mocnymi wiosłami i ogromną siłą orków. Czarne okręty potrafiły przemieszczać się bardzo szybko, zwłaszcza teraz, gdy dzicy najeźdźcy poczuli zew krwi.
-Musimy uciekać do miasta, tam będziemy bezpieczni! - rzucił Junghald.
-A co jeśli orkowie już tam są? Uciekajmy w góry, tam najłatwiej się ukryć! - żona odparła staremu Junghaldowi.
-W góry? Przecież musielibyśmy iść przez las! Jest noc, diabli wiedzą co siedzi w głuszy. Nie widzi mi się być zeżartym przez wilki!
-W piątkę nas nie zaatakują, weźmiemy pochodnie żeby sobie drogę oświetlić. Dziki zwierz się ognia boi, nic nam nie będzie. Szybko, już prawie tu są! - krzyknęła stara gospodyni. -Marlo, Dogan, Hethmund, bierzcie co tylko zdołacie i uciekajmy czym oprędzej!
Nie mając większego wyboru gromadka rolników ruszyła szybko na południe w kierunku lasu i gór. Junghald co rusz oglądał się za siebie bolejąc nad swoim gospodarstwem, które musiał zostawić na pastwę tych włochatych bestii. Puścili się pędem w dół stoku, ku ciemnej ścianie lasu. Wbiegając między drzewa poczuli chłód, który był kojący w ten niezwykle upalny dzień. Oświetlając sobie drogą pochodniami kierowali się dalej na południe. Dookoła nich słychać było zwierzynę, jednak żadne stworzenie nie miało odwagi wyjść poza cień, którego nie oświetlały płomienie. Po jakimś czasie wyszli na niewielką równienę rozpościerającą się u podnóży górskiego masywu w centrum wyspy. Przed uciekinierami była jeszcze długa droga.
-Ej, Wulf, jak myślisz, damy radę wydębić od starego grzyba jakieś fanty?
-A po co mamy go prosić o cokolwiek? Po prostu sobie to weźmiemy. W imię króla! Ha!
-Zamknąć się! Już prawie jesteśmy! Pamiętajcie, łapać młodych, a jakby któryś się stawiał to morde obić i w kajdany. I bez rąbania! Nie mam zamiaru znowu tłumaczyć się naczelnikowi z uciętych łap jakichś zawszonych wsiurów! - dowódca oddziału zrugał zbyt ochoczych podwładnych. Trzej pozostali strażnicy woleli zachować swoje zdanie dla siebie i w ciszy podążali ku farmie.
Oddział strażników miejskich zbliżał się powoli do gospodarstwa Junghalda. Wspinając się piaszczystą drogą na wzgórze nie przeczuwali niczego niepokojącego. Po chwili byli już na miejscu. Dowódca rozejrzał się po podwórzu.
-Junghald! Wstawaj! Pobór! Dawaj tu pachołków!
Grubemu kapitanowi odpowiedziała cisza. Zaniepokoił się. Stary Junghald nigdy nie opuszczał swojej ziemi. Jego parobcy mogli uciec, ale on nie ruszyłby się za żadne skarby ze swojej ojcowizny. Te rozmyślenia przerwał dziki ryk, dochodzący z plaży na północy. Szóstka strażników jak jeden mąż wyciągnęła broń. Zanim się zorientowali zza wzniesienia wyłonili się pierwsi orkowie. Wielkie, małpopodobne istoty uzbrojone w ogromne, prymitywne topory i młoty ruszyły biegiem w kierunku zbrojnej grupy.
Adanosie...przebacz grzechy... - wyszeptał w myślach przerażony dowódca.
Potężny cios młota zmiażdżył mu czaszkę nim ten zdążył się uchylić. Bezwładne ciało padło kilka metrów dalej potraktowane potworną siłą orkowego najeźdźcy. Reszta oddziału padła równie szybko, porąbana jak mięso w miejskiej rzeźni. Orkowie z dzikim okrzykiem świętowali pierwszą przelaną krew. Rozwlekli ciała nieszczęsnych strażników po całym podwórzu, a zabudowania podpalili. Barbarzyńcy zabrali jeszcze co ciekawsze w ich mniemaniu przedmioty z farmy i udali się z powrotem na plażę, gdzie czekała reszta ich współplemieńców. Łuna bijąca od płonącego gospodarstwa oświetliła i tak już jasną okolicę.
Junghald ostatni raz spojrzał za siebie. Wraz ze swoją żoną i parobkami byli już spory kawał za lasem, powoli wspinając się po wzniesieniach w poszukiwaniu kryjówki. Nad koronami drzew jaśniała krwawoczerwona poświata. Stary gospodarz wiedział, że nie ma już do czego wracać. Wszystko co miał właśnie płonie i jest grabione przez te bestie. Miejsce w którym się urodził i w którym chciał umrzeć zamieniało się właśnie w kupę popiołu.
Dwie łzy spłynęły po pooranych zmarszczkami i troskami policzkach starego mężczyzny.