Bezspoilerowa recenzja “First Man”
Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tym filmie, to nie byłem do niego za bardzo przekonany. Spodziewałem się kolejnej, typowo oscarowej produkcji. Zapowiedzi nastrajały mnie jednak coraz to bardziej optymistyczniej, zaś pierwsze recenzje przekonały mnie do jak najszybszego pójścia do kina. Po seansie mogę powiedzieć jedno - jest to najlepszy film o zdobywaniu kosmosu, jaki widziałem. Świetne połączenie niezwykle realistycznego obrazu i solidnego kina akcji. Muzyka robi dobre tło do całokształtu, każdy aktor zdaje się dawać z siebie jak najwięcej. Jako wisienkę na torcie dodam, że scenariusz został kapitalnie napisany i po seansie (jak rzadko kiedy) nie miałem wrażenia, że było w nim coś zbędnego. Każda rola i scena miały swój sens. No to skoro z grubsza zarysowałem swoje stosunek do "First Man", to przejdźmy do szczegółów, bo te są istotne jak cholera!
Zacznijmy od istotnej otoczki politycznej - Sowieci ze swoim Siergiejem Korolowem masakrują Amerykanów i ich asa - Von Brauna. Zaliczają sukces za sukcesem, miewają porażki, ale są one stosunkowo niewielkie w porównaniu do tych made in USS. Byli tak pewni siebie, że Nikita Churszczow czasem upokarzał Prezydenta na arenie międzynarodowej - raz podarował jego córce szczeniaczka Striełki (jednej z Moskiewskich suń, które bezpiecznie wróciły z kosmosu). Wybuchy rakiet, ludzie i zwierzęta spaleni żywcem przez zwarcia i inne wypadki, tysiące miliardów dolarów (licząc po dzisiejszym kursie sumując kwoty obu mocarstw) wydanych na rozwój lotów w kosmos, nieszczęścia owdowiałych kobiet i osieroconych dzieci. Jak sami widzicie, NASA było dociskane zarówno od strony polityków, jak i opinii publicznej. Skutkiem tego było wiele usterek, wpadek itd. Rakiety powstawały na bieżąco i astronauci nieraz dostawali statek, który ledwo co zszedł z taśmy i nie był w 100% dopracowany. Niezbyt fajna perspektywa, zwłaszcza będąc na czubku bomby wypełnionej bardzo rzadkim, wysoko-oktanowym paliwem. Z tym wszystkim zmagali się ludzie w tamtych czasach.
Rosjanie mieli większego kozaka po swojej stronie + nie mieli problemu z poprawnością polityczną (Von Braun na początku miał pod górką, bo nie mieściło się Amerykanom w głowach, by nazistowski naukowiec zaliczał sukcesy w USA jako 1). Korolow wzorował na gorszych, bardziej uszkodzonych rakietach V2 (w przeciwieństwie do swojego rywala, który je tworzył), miał również dużo gorszy początek, bo wyciągnęli go prosto z gułagu i mimo olbrzymich braków technologicznych oraz finansowych, to nadrobił te różnice swoim turbo-mózgiem. Jak to powiedział mój ojciec, absolwent AGH któremu mogę co najwyżej pozazdrościć ocen w indeksie - "Gdyby dać Sowietom hajs z programów Apollo, Gemini , to próbowaliby by za to polecieć na Marsa w jedną stronę". Warto o tym pamiętać, bo Rosja potrafi zaskakiwać, o czym przekonało się już wielu przywódców, rozbijając zęby o Kreml.
W obliczu takiej sytuacji Amerykanie rzucają asa - Prezydent Kennedy deklaruje swój sukces niczym nadmiernie pewny siebie bokser. To mniej więcej tak jakby teraz Trump powiedział - "No dobra, za 8 lat wyślemy załogę na Wenus. Walniemy live-streama i ogólnie USA znowu skopie wam dupy". Specjaliści w tamtych czasach łapali się za głowy i krzyczeli "co ten człowiek gadai?!". Jak historia pokazała - odsądzany wówczas od czci i wiary Kennedy miał rację. Byłoby to niewykonalne bez technologii, masy pieniędzy, wyrzeczeń, najlepszych z najlepszych, ludzi z wyjątkowo dobrymi genami i przeróżnymi umiejętnościami. Takimi którzy muszą mieć w sobie zarówno trochę agresji, mieć uczucie charakterystycznego "głodu" (często odczuwanego przez naukowców, sportowców itd.), jak również spokoju i nerwów ze stali. Muszą być jednocześnie w pełni sprawni fizycznie oraz całkowicie wolni od nałogów i innych problemów, które by ich w jakikolwiek sposób ograniczały. Jak to się mówi - "Z gówna bicza nie ukręcisz".
Ryan Gosling i Corey Stoll świetnie odgrywają pewnych siebie, lekko aroganckich (jeden w głośny sposób, drugi bardziej stłumiony) kowbojów z "jajami ze stali". Neil to jajogłowy inżynier, który wie kiedy może użyć siły, zaś Buzz ufa chłodnej kalkulacji i swoim własnym umiejętnościom. Jak pokazał nam "Pierwszy Człowiek", kosmonauci borykają się z niesamowitymi obciążeniami, które wymagają od nich nadludzkiego wysiłku. Mentalnego i fizycznego w bardzo ciężkich warunkach... i to wszystko jednocześnie! Claire Foy która wcieliła się w rolę żony Armstronga to równie mocno nakreślona postać. Twarda kobieta, która jest wsparciem dla mężczyzny, a jednocześnie mądrym drogowskazem nie pozwalającym mu zapomnieć o najważniejszych rzeczach. Jednym zdaniem - genialnie ucharakteryzowane na tamte lata femina. Od początku czujemy niesamowitą chemię pomiędzy małżonkami, czuć między nimi autentyczne uczucie. Mamy bardzo dużo bliskich ujęć na twarz, dzięki czemu łatwiej nam odczytać z nich emocje. Podobnie zrobiono ze scenami w rakiecie, czy tych na księżycu - zostały wykonane z niesamowitą dbałością o najdrobniejsze detale, by nie zaburzyć immersji odczuwanej przez widza. Ta jest niesamowita i czułem się jakbym był tam z nimi.
Film mimo swojego blockbusterowego budżetu i nieziemskiej tematyki, to stara się trzymać możliwie jak najbliżej przyziemnych spraw. Scenariusz skupia się przede wszystkim na Neilu Armstrongu, a dokładniej - poznajemy epizody z jego życia przeplatane obserwowaniu misji Apollo z jego perspektywy. "First Man" jedynie odrobinę dotyka wątków, o których pisałem na początku (wypadki kosmiczne, aspekt polityczny wyścigu w kosmos, protesty hippistów i innych lewicowców), bowiem stanowią one jedynie element składowy bohatera tego filmu.
Obserwujemy wpływ tych wszystkich wydarzeń na pierwszego człowieka na księżycu. Widzimy jego momenty słabości, problemy, z którymi musiał się zmagać przed zobaczeniem Ziemi z perspektywy srebrnego globu. Ostatecznie wyszła bardzo dobra i spójna opowieść. Nawet jeśli niektóre jej fragmenty są fikcją filmowców, to kompletnie mi to nie przeszkadza - w końcu to nie jest produkcja faktograficzna, a dobre kino z "fabryki snów".
Jeśli chodzi o muzykę, to ścieżka dźwiękowa bardziej przypadła mi do gustu niż ta z "Interstellara", czy "Grawitacji". Nie wszystkie utwory mi się podobały, ale kawałki, jak “The Landing” (i parę podobnych) autorstwa Justina Hurwitza budowały niezwykłą otoczkę tych epickich wydarzeń. Uroniłem parę razy łezkę ze wzruszenia, a sceny na księżycu uważam za istny majstersztyk. Warto też wspomnieć o niesamowitym udźwiękowieniu - wszystkie dźwięki wydawane przez metal, efekt nagłych przyśpieszeń itd. - kapitalna robota z niezwykle realistycznym efektem końcowym.
W ramach podsumowania powiem tylko jedno - idźcie obowiązkowo do Imaxa, jak tylko macie taką możliwość :). Ten film jest wart zapłacenia większych pieniędzy.