Trup, a raczej dwa: Fajny film wczoraj widziałam.

in #polish5 years ago (edited)

...będą spojlery!

Tytuł nieco przekorny, ponieważ wspomniany fajny film, to ja widziałam po raz pierwszy około roku 2008, natomiast dwa dni temu obejrzałam jego remake, który nie spodobał mi się wcale.

Wiem, że remaki rządzą się swoimi prawami - są robione dla pieniędzy (dlaczegóż by nie odgrzać kotleta i nie sprzedać po raz drugi?) i mają zarówno swoich przeciwników jak i zwolenników. Ja tam lubię obejrzeć dobry remake, szczególnie nakręcony 20 - 30 lat (lub nawet więcej) po oryginale. Czasy się zmieniają i dobrze jest czasem odświeżyć przekaz. Albo dokonać tuningu efektów specjalnych.

W tym konkretnym przypadku oba filmy dzielą tylko trzy lata. Oryginał powstał w 2007 roku, kopia w 2010 r. Piszę kopia, ponieważ remake został nakręcony niemal z lustrzaną dokładnością, każda scena została odwzorowana, niczego w tym zakresie nie wycięto ani nie dodano. Poważne różnice zauważyć można w dialogach oraz w ekspresji aktorskiej, w moim odbiorze - grubo na minus.

Nie będę się tu wytrząsać, że to tylko dla kasy i jakim prawem - Amerykanie chcieli zarobić i zrobili to uczciwie - kupili prawa do ekranizacji i nakręcili film po swojemu, notabene z kilkoma dobrymi aktorami. Krzywda się nikomu nie stała, nikt nikogo wołami do kina nie ciągnął. To jest biznes. Ponadto uczciwie przyznać trzeba, że w internecie spotkałam się ze skrajnymi opiniami. Osoby, które brytyjskiego humoru nie trawią, uznały pierwowzór za nudny wychwalając jednocześnie wersję amerykańską.

Dlatego, choć pierwotnie miałam ochotę wylać wiadro pomyj na rzeczony remake, skupię się na czynności o wiele przyjemniejszej - przede wszystkim napiszę słów kilka o oryginale. To przynajmniej zapewni mi dobry nastrój.

Nie chodzi o jakieś specjalne arcydzieło, jak mogłoby się wydawać po moim wzburzeniu. To komedia, można rzec "czarna", gdyż cała farsa odbywa się nad trumną szanowanego nestora rodu, podczas [nie]uroczystego pożegnania go przez rodzinę i przyjaciół. Podczas tego jakże smutnego dla nich dnia dochodzi do szeregu mikro-incydentów i drobnych nieporozumień, które stopniowo nadgryzają typowy brytyjski bon ton, by w finale eksplodować niezłą dramą.

Aha, nie napisałam o jaki filmie mowa. Na leniwe niedzielne popołudnie, na poprawienie humoru i na kaca polecam:

Zgon na Pogrzebie (Death at a Funeral), 2007 [wersja angielska!]

Jak to zrobić, by nie zdradzić zbyt wiele i jednocześnie uchylić rąbka chaosu, którego przez pierwsze pół godziny nic nie zapowiada? Film długo się rozkręca, jednak ten, kto kocha brytyjski akcent i nienachalny humor Wyspiarzy, nie będzie nudził. Krok po kroku poznajemy bowiem bohaterów opowieści, a jak na 90 minut zabawy jest ich sporo. Co więcej, każdy z nich jest mocno zarysowaną indywidualnością, która zapada w pamięć już od pierwszego spotkania. Właściwie nie ma w tym filmie głównej postaci, jest za to bogactwo charakterów i temperamentów. Poznajcie niektórych!

Daniel i Robert, synowie zmarłego

Kuzyn Howard, hipochondryk



Simon, ofiara "Valium"

Peter, druga ofiara "Valium"



Troy, producent "Valium"

Wujek Alfie, finalny beneficjent "Valium"



Kilka słów o Valium, ponieważ jak widzicie, to wielce istotny bohater filmu. Troy, jeden z kuzynów, jest kreatywnym studentem farmacji i domorosłym producentem halucynogenów, a buteleczka ze wspomnianym lekiem na uspokojenie zawiera tak naprawdę smakowity specyfik: mieszaninę LSD, meskaliny i odrobinki ketaminy. Jedną tabletkę zażywa nieświadomy niczego Simon, chłopak siostry Troya. Następnie we trójkę udają się na pogrzeb nie mając pojęcia, że Simon to bomba z opóźnionym zapłonem. To znaczy jadą we czwórkę, bo w kieszeni Troya siedzi "Valium".

A potem... akcja przyspiesza. Edward wypada z trumny, tajemniczy karzeł Peter pokazuje karty i zostaje spacyfikowany za pomocą... "Valium", wujek Alfie zasypia na sedesie ale i tak widzi zgon, a Simon zupełnie odpływa i ucieka na dach. I choć Daniel i Robert uwijają się jak mogą - najpierw, by tajemnica ich ojca nie wyszła na jaw, potem, by pozbyć się nadprogramowych zwłok - nadchodzi wielki finał. Trupy wyskakują z szafy... tfu, trumny, wdowa matka dostaje szału a niezwykle opanowany do tej pory Daniel podnosi głos i wygłasza najlepszą mowę pogrzebową w historii rodziny.

Ale w końcu pył bitewny opada i Edward zostaje złożony w grobie na zasłużony spoczynek. Rodzina się rozjeżdża, bracia jednają i tylko wujek Alfie wciąż nawija o jakimś trupie w łazience, więc wciąż nieświadoma niczego żona Roberta częstuje go Valium. The end!

Ten film ma ogromny potencjał komediowy i wracam do niego przynajmniej raz w roku. Połączenie angielskich manier, dystansu i opanowania z chaosem, który nieuchronnie wkrada się w żałobną uroczystość, daje fantastyczny efekt. Są maniery ale i jest stek przekleństw, a nawet jedna scena z pakietu "obrzydliwych". Niezbyt często śmieję się z takich gagów, ale rechotałam jak wariatka, właśnie na tym niesmacznym momencie. Może dlatego, że to wszystko jest wyważone i nie przelane. Bohaterowie zachowują się naturalnie i nawet w sytuacji podbramkowej próbują zachować pozory (nie licząc gości pod wpływem "Valium"). Aktorzy nie nadużywają swego arsenału i nie szafują środkami wyrazu.

Natomiast w wersji amerykańskiej jest inaczej. Przy identycznej sekwencji scen pojawia się ze dwa razy więcej słów, przeładowanie ekspresją, zbędne krzyki, histeria i drama. Jakbym to miała porównać do obrazu, to angielski film widzę jako stonowane, popielate płótno z kilkudziesięcioma wyrazistymi, kolorowymi plamami, rozmieszczonymi w artystycznym nieładzie. Obraz jest kolorowy i przykuwający uwagę, lecz jednocześnie nie męczy wzroku, można na niego patrzeć godzinami. Tymczasem wersja amerykańska, to zapełniona do oporu jaskrawymi paćkami przestrzeń, bez chwili oddechu, bez szansy na odpoczynek. Oczopląs i ból głowy gwarantowany. I choć w ekranizacji gra wielu aktorów, których lubię (m. in. Danny Glover, Chris Rock, Luke Wilson) to z trudem obejrzałam ją do końca. Nie byłam w stanie nie porównywać każdej sceny czy gry aktorskiej do pierwowzoru.

Jak choćby w przypadku Simona, pierwszej ofiary Valium. To, jak w wersji z 2007 roku zagrał tę postać Alan Tudyk, to mistrzostwo świata.

Przykro było patrzeć, jak w remaku James Marsden próbuje nieudolnie naśladować jego grę. W mojej opinii wypadł niezwykle blado na tle Alana. Jakby wcale nie miał pomysłu na tę postać... a może nie mógł mieć? Może taki był zamysł amerykańskiej produkcji?

I tak, zbliżając się powoli do końca mych rozważań, pozwolę sobie krótko podsumować rozczarowującą przygodę ze Zgonem na Pogrzebie II - nie żałuję!

Nie żałuję, bo zaraz po tym, jak z ekranu zniknął ostatni kadr, włączyłam Zgon na Pogrzebie I, rocznik 2007.

Serdecznie polecam!


Wszystkie grafiki przedstawiają kadry z filmu Death at a Funeral, 2007, reż. Frank Oz, prod. Sidney Kimmel Entertainment

Sort:  

I to jest właśnie to. Amerykanie wszystko muszą mieć "bardziej".
Nie zawsze to działa, zwłaszcza w przypadku scen, w których humor jest bardziej subtelny. Nie zawsze rzut tortem w twarz zwiększa poziom rozbawienia, a wydaje mi się, że amerykańscy reżyserzy uważają, że owszem - zawsze. :)

"bardziej" to odpowiednie słowo! Amerykanie ogólnie są "bardziej"- głośniejsi, gadatliwsi, bardziej otwarci, emocjonalni... i prostsi (niekoniecznie w złym tego słowa znaczeniu). Takie mam czasem wrażenie, że muszą mieć wszystko wyłożone łopatologicznie. Fajerwerki są fajne, ale nie zawsze konieczne. Oczywiście generalizuję, bo przecież i oni robią piękne kino.

Ciekawa rzecz stała się ze wschodnioazjatyckimi horrorami, które swego czasu Amerykanie dość hurtowo remake'owali. Na pewno były one "bardziej" - efektowne i straszne (to przynajmniej w zamierzeniu). I jedną rzecz trzeba im oddać - bez tych produkcji szeroki świat nie dowiedziałby się o oryginałach. A te są o wiele lepsze pod względem klimatu.

Masz sporo racji, ale to chyba nie takie proste. Mnie się zdaje, że u nich jest tak, że tylko garstka snobów i niewielki procent ludzi z branży filmowej ma czasem ochotę obejrzeć film zagraniczny. Dla nich nie istnieje coś takiego jak kino inne niż amerykańskie. I w takim wypadku, to jest chyba jedyny sposób by coś z zewnątrz (w pewnym sensie, bo po przerobieniu na amerykańską modłę) miało szansę trafić do przeciętnego amerykańskiego odbiorcy. Przy czym nie oszukujmy się, nie chodzi o przybliżenie innego kina ale o dolary. Jak coś ma potencjał to jest szansa, że się uda zarobić na tym i w USA. Tylko trzeba przykleić naklejkę "Made in USA".

Ale są też podobno chwalebne wyjątki (utwory brytyjskie, które po imporcie do stanów okazały się lepsze od oryginałów). Ja akurat nie mogę potwierdzić bo nie widziałem nigdy wersji brytyjskiej ale podobno przykładem tego jest serial "Shameless". Amerykańska wersja moim zdaniem wymiata a wszyscy moi znajomi, którzy widzieli pierwowzór brytyjski mówią, że się nie umywa.

Czyli amerykańscy Mamonie mają odwrotnie do naszego, który "nie lubi chodzić do kina, a szczególnie nie chodzi na filmy polskie". :)

Gdy skończę oglądać amerykańską wersję "The Office", która bardzo mi się podoba i naprawdę bawi, na pewno obejrzę również brytyjską. "IT Crowd" amerykańskie było dla mnie nieoglądalne.

A matko! Nawet nie wiedziałem, że jest amerykańska wersja IT Crowd.

Bllblrllbrlll. Nie było mówione. Cofam to. :)

Bardziej :) No chyba że to bracia Cień. Wtedy mniej, ale efekt jest i tak większy :)

Już zapomniałem o tej komedii - płakałem ze śmiechu (z wersji brytyjskiej oczywiście, amerykańskiej nie spróbuję). :-D To chyba najwyższa pora, żeby sobie go obejrzeć ponownie. Dziękuję za to i za jak zwykle doskonały wpis.

Czas najwyższy popłakać znowu, choćby i ze śmiechu ;)

Już minęło kilka ładnych latek odkąd oglądałem ten film (a oglądałem w dwóch wersjach). Już niewiele pamiętam, dlatego myślę, że warto sobie go kiedyś odświeżyć. Teraz oczywiście będę chciał powtórzyć sobie brytyjski oryginał :)

Jak tylko znajdziesz czas, to polecam :)

Great post. they say that the people who are most successful are those who are doing what they love.

Coin Marketplace

STEEM 0.25
TRX 0.11
JST 0.033
BTC 63036.79
ETH 3067.42
USDT 1.00
SBD 3.82