Siedem patyków za godzinę, tanie wino i dancing w teatrze - o mojej to Hucie piosenka.steemCreated with Sketch.

in #pl-artykuly6 years ago (edited)

Ostatnio to moja ulubiona rozrywka. Biorę plecak, pakuję portfel, wodę i telefon, jadę 10 minut tramwajem, wysiadam i zachowuję się jak turysta.

Gapię się, rozglądam, sunę żółwim tempem i robię setki zdjęć obiektom, które znam od dziecka.

A czy Ty jesteś turystą w swoim mieście? Może przyjedziesz do mojego i podczas truchtu szlakiem pierwszych przodowników pracy Huty im. Lenina znajdziesz czas, by odsapnąć w zaproponowanych przeze mnie miejscach?

Kiedyś nie lubiłam Nowej Huty. Nie znosiłam jej w czasach szkoły podstawowej, liceum i studiów. Wydawała mi się szara, nieciekawa i przygnębiająca. Stary Kraków, to było coś! Knajpy, koncerty, turyści, znajomi, imprezy! I ten prestiż wielowiekowych murów, ten zapach ciągnący z podwórek starych kamienic..!

Przyszedł jednak czas, gdy i w Hucie zaczęło się coś dziać - pojawili się turyści pragnący poczuć klimat socrealizmu, powstały inicjatywy kulturalne. Moja niechęć bladła, ale nigdy jakoś nie miałam ochoty, by poznać miejsce, w którym mieszkam od trzeciego roku życia. Lubiłam za to podkreślać, że wcześniej mieszkałam w starym Krakowie, w kamienicy. Tylko trzy lata, ale za to te pierwsze!

Na szczęście człowiek zawsze może zmienić zdanie. Od pewnego czasu, w dni, gdy zleceń brak, organizuję sobie spacery po Nowej Hucie.

Jestem podróżnikiem, eksploratorem, spacerowiczem i pomału staję się także admiratorem tej niegdyś wstydliwej dla elit intelektualnych części Krakowa.

Nowa Huta.

W 1990 nastąpił wprawdzie jej podział na pięć dzielnic samorządowych, lecz w mojej głowie i tak na zawsze pozostanie stwierdzenie: jestem z Huty.

Wracając do zwiedzania. Był taki dzień, bardzo wyjątkowy dla mnie, gdy pierwszy, niepewny krok zamienił się w sześć godzin niezwykłej podróży po świecie obecnym i przeszłym. Każde odwiedzone miejsce generowało wspomnienia i dawało impuls następnym krokom - nogi same wybierały miejsca do odwiedzenia. Niektóre z nich przenosiły mnie myślami daleko, daleko wstecz...

Podróż rozpoczęłam od miejsca niegdyś odwiedzanego codziennie.

Od zmierzchu do Świtu.

Kino Świt, zbudowane w 1953 roku, było drugim po nieistniejącym już kinie Stal popularyzatorem dziesiątej muzy w Nowej Hucie. Po przemianie ustrojowej działało jeszcze kilkanaście lat, lecz nie wytrzymało konkurencji z powstającymi multipleksami i w 2002 roku zakończyło działalność. Momentalnie zostało zaanektowane na "centrum handlowe" i dziesięć lat straszyło, obwieszone do granic możliwości paskudnymi reklamami. Po remoncie w 2013 roku wygląda pięknie... gdyby jeszcze nie to Tesco!

Skoro jednak nawet w kultowym niegdyś kinie Wanda powstałym w 1912 roku (centrum starego miasta) urządzono market Mila... to o co mi chodzi?

To się nazywa kino!

To tutaj przeżyłam traumę na Krótkim filmie o miłości, na który zabrała mnie starsza o pięć lat kuzynka. Podobno po seansie miałam oczy, jak pięciozłotówki... Od tamtej pory unikam ambitnego kina polskiego, jak ognia.

Kilka lat później kolejny szok - idealistyczne wyobrażenia o świecie poezji i muzyki w czasach dzieci kwiatów rozbite w puch za sprawą The Doors.

Ale mam i piękne wspomnienia - na przykład Indiana Jones i Świątynia Zagłady, obejrzany w kinie dwa razy.

No i pierwszy Park Jurajski, jeden z najlepszych filmów przygodowych wszech czasów. Ten oglądałam do oporu, dopóki nie zdjęli go z ekranu. Za darmo!

7000 za godzinę i tanie wino

Nie pamiętam, w jaki sposób koleżanka z podstawówki dostała tam pracę, ale wciągnęła i mnie. Dorabiałyśmy po szkole pracując w kasie. Stawka wynosiła 7000 zł na godzinę, co w przeliczeniu na nowe złote wynosi 70 groszy. Nawet w tamtych czasach było to relatywnie mało, ale mnie wystarczało.

O ówczesnych właścicielach nie będę pisać (osobiście bardzo dobrze ich wspominam!), w każdym bądź razie w kinie panowały zazwyczaj chaos i anarchia. Przeczuwałyśmy, że nic dobrego z tego nie wyniknie - dość szybko Świt przeszedł w inne ręce.

Pieniądze to jedno, ale najważniejsze dla nas, młodzieży, była luźna atmosfera oraz możliwość wchodzenia na każdy film za darmo, tyle razy, ile dusza zapragnie. Z panią Marysią, bileterką, żyliśmy w przyjaźni.

Po latach kolega, który wtedy często przesiadywał z nami, twierdził, że na biurku, tuż obok rolki z biletami, często gościła butelka taniego wina. Nie przypominam sobie. Pod biurkiem, to i owszem, bywała.

Pracowało nas tam więcej, w tym kinie. Koleżanka i ja w kasie - na zmianę albo razem, bo lepiej było iść "do pracy", niż odrabiać lekcje. W wypożyczalni video ze dwóch starszych od nas kolegów (albo więcej ich było, nie pamiętam), którzy robili także za lektorów, ale o tym potem. Ponadto na terenie obiektu działał Dyskusyjny Klub Filmowy "Gandalf" składający się ze znajomych, rzecz jasna. "Gandalf" okupował mieszczącą się na pierwszym piętrze małą salę. Korzystając z prężnej działalności klubu zaliczyłam jeszcze jedną filmową traumę: Czas Apokalipsy. No nie miałam coś szczęścia do dziesiątej muzy.

Klub posiadał własną pieczęć, dzięki której kolega mógł mi czasem wystawić dość poważnie wyglądające zwolnienie z lekcji.

Bywały momenty, że cała ta ekipa zbierała się w kasie. To była mała kanciapa z okienkiem i wszyscy goście musieli siedzieć na podłodze. Miało to swoje plusy - zza szyby, z punktu widzenia klienta, nie wszyscy byli widoczni.
Można by pomyśleć, że przy takiej organizacji pracy bajzel panował także w biletach oraz kasie. Nic bardziej mylnego! Bardzo sumiennie pilnowałyśmy, by wszystko się zgadzało.

Ogólnie pamiętam ten czas jako ciąg zabawy, wygłupów i śmiechu. Ruch był zazwyczaj niewielki, choć był jeden bardzo istotny wyjątek.

Park Jurajski!

Na ten film tłumy waliły drzwiami i oknami. Przed premierą szaleństwo - kolejka po bilety "wychodziła" na zewnątrz budynku i zakręcała na placu kilka razy, pokaz sztucznych ogni i tak dalej - obłęd trwał kilka dni.

Przy pierwszej możliwej okazji wbiłam się na salę. To była pierwsza produkcja z tak zaawansowanymi efektami specjalnymi i tak spektakularnymi zdjęciami. Pamiętam do dziś emocje, które mną zawładnęły podczas pierwszej sceny z dinozaurami:

Sądzę, że wyglądałam w tamtej chwili mniej więcej tak, jak główna bohaterka poniżej. Klasyczny opad szczęki towarzyszył mi przez większość seansu.

A wejście Tyranozaura? Majstersztyk!

A Velociraptory, które skradły show? Fascynujące skurczybyki, których można się było jedynie śmiertelnie obawiać, ewentualnie darzyć niechętnym szacunkiem? To nie były tresowane pupilki z dwóch ostatnich części, ale zimne i bezwzględne drapieżniki!

Film widziałam ze dwadzieścia razy. Czasami wchodziłam na salę tylko na chwilę, żeby zobaczyć ulubione sceny. Po dziś dzień darzę ogromnym sentymentem zarówno tę część, jak i całą serię. Uważam, że bardzo długo żaden film nie był w stanie przebić rozmachu, z jakim Spielberg wykreował świat dinozaurów. Do tego świetny, spójny scenariusz, wspaniała muzyka i... cudownie zblazowany Jeff Goldblum. Cały na czarno ;)

Tak na marginesie, dwie ostatnie części obejrzałam z przyjemnością, choć daleko mi było do pierwszych emocji. Siłą rzeczy kolejne odcinki są coraz bardziej naszpikowane efektami specjalnymi, a scenarzyści dwoją się i troją, by przyciągnąć uwagę widza - a to kolejnym dinozaurem mutantem, a to wątkiem tresowanych raptorów. A jak wypada najstarsza część? Choć chwilami trąci myszką - szczególnie, gdy filmowane są wnętrza i sprzęt, to w scenach z dinozaurami broni się fantastycznie. Po 25 latach, w konfrontacji z daleko większymi możliwościami technologicznymi, wciąż daje radę. Oto miara prawdziwej jakości.

Taaaak. Graliśmy ten film w Świcie pewnie ze dwa miesiące. W wersji z napisami i z lektorem.

Właśnie, lektor. Jak już wspominałam, tę funkcję pełnili na zmianę moi koledzy. Wyglądało to tak, że wybraniec siedział w kanciapie operatora przed mikrofonem i czytał tłumaczenie na żywo. Różnie bywało.

Któregoś dnia, krótko po rozpoczęciu przedpołudniowego seansu, z sali wyskoczył jak oparzony postawny jegomość. Dobiegł do kasy i wcisnął przez maleńkie okienko pięść z wymiętym biletem.

— Słucham pana — zagaiłam uprzejmie.
— Słucha pani??? To dobrze! Niech pani słucha!!! Jak pani sprzedaje bilety, to niech pani k**** uprzedza, że jakiś ch** niedorobiony czyta ten film! Nie da się tego oglądać!

Po czym rzucił bilet w głąb kasy, a ten, nieczuły na ciężar emocji, sfrunął łagodnie na podłogę. Klient wybiegł z kina i tyle go widziałam.

Wkrótce potem dowiedziałam się, że lektor był pijany i nie nadążał za akcją, trochę też bełkotał. Obyło się bez konsekwencji, jak zwykle.

Jedną z ulubionych zabaw chłopaków na imprezach był pojedynek na znajomość filmu. Jeden rzucał, dajmy na to:
— 1:07!
A drugi po chwili namysłu wrzeszczał:
— Ratuj dzieci! Rzuć flarę! Ratuj dzieci!

Tak urzędowała nasza mała, wesoła gromadka. Niezwykle ciepło wspominam ten czas i przykro mi było, gdy Świt przestał być kinem i został bezładnym skupiskiem punktów handlowo-usługowych. Dziś jest dużo lepiej, budynek jest wyremontowany, wnętrze uporządkowane i nie przeładowane. Nawet reklamy na fasadzie można przeboleć. We wnętrzu czuć dawny klimat - na zakupach w Tesco wystarczy spojrzeć na piękny sufit, a na klatce schodowej i korytarzach natkniemy się na stare projektory czy oryginalne żyrandole.

Na pierwszym piętrze jest jeden lokal godny polecenia:

Filmowa Cafe.

Składam ukłon w stronę pomysłodawcy za umiejętne wykorzystanie małej sali kinowej. Powstała przestronna i jednocześnie bardzo przytulna kawiarnia z wygodnymi sofami i mnóstwem kolorowych poduszek. Usiąść można także na wyściełanych nimi, szerokich parapetach okien. Na jednej ze ścian widnieje duży ekran, na którym z rzutnika wyświetlane są filmy. Oferta typowa dla tego typu lokalu - napoje zimne i gorące (bardzo dobra kawa w wielu odsłonach) i coś do przekąszenia: na ostro i na słodko. Na uwagę zasługują ciasta pieczone na miejscu i krojone od serca.

Obecnie kawiarnię prowadzi młody cukiernik Dominik Dyrda, bardzo uzdolniony i pracowity człowiek. Ma pod swoją pieczą także inny lokal, znajdujący się raptem dziesięć minut spacerem od Świtu. Mowa o Klubokawiarni Ludowej, działającej przy Teatrze Ludowym. To kolejne miejsce na mapie Nowej Huty, które ma swoją historię i wyrazisty klimat.

Ze spektaklu na dancing

Teatr Ludowy działa nieprzerwanie od 1955 roku. Z czasów szkolnych kojarzy mi się z miejscem, w którym wystawiano sztuki na użytek szkół czy zakładów pracy. Pamiętam szczególnie jeden spektakl - Iwona, księżniczka Burgunda, w reżyserii Jerzego Stuhra. Aktor znalazł się także w obsadzie.
Wprawdzie minęły czasy masowych wypraw szkół na wskazane spektakle, lecz teatr wciąż ma się dobrze. Od 1996 roku z powodzeniem działa jego Scena Pod Ratuszem na Rynku Głównym, a od 2004 roku Scena Stolarnia - urządzona w budynku zaplecza teatru.

Za czasów studenckich i później unikałam tego miejsca, jak i całej Nowej Huty. Parę lat temu, po koncercie w Łaźni Nowej (Kult albo Kazik) trafiliśmy w kilka osób do Klubokawiarni Ludowej i lokal z miejsca podbił moje serce. Jest niejako "zrośnięty" z teatrem - z sali spoglądamy na niskie schody i szatnię (które to miejsce w weekendy zamienia się w dancefloor), a za kotarami ukrywają się drzwi do sali teatralnej. Wystrój pięknie oddaje klimat epoki. W lecie funkcjonuje spory "ogródek", w którym można spotkać aktorów, turystów czy mieszkańców Huty w bardzo szerokim przedziale wiekowym. Do dyspozycji pozostaje dość bogate menu obejmujące zarówno wspomniane, pyszne desery jak i coś konkretniejszego - pizzę.

Muszę przyznać, że właśnie to miejsce sprawiło, że zaczęłam zmieniać swe spojrzenie na Nową Hutę. Okazało się, że nie muszę jeździć na stare miasto, by w przyjemnej atmosferze i dobrym towarzystwie spędzić wieczór. Potem poznałam Filmową Cafe i inne, podobne miejscówki... Coraz częściej zostaję w Hucie, wybierając ją na miejsce spotkań, spacerów czy rozrywki.


Rozpisałam się.

Spacer wyzwolił masę wspomnień, którymi nie potrafiłam się nie podzielić. Pierwotnie zamiar był inny - zwięzły opis kilku godnych uwagi punktów na mapie. Okazało się, że nie potrafię oprzeć się chęci okraszenia go osobistymi wtrętami. W przypadku kina Świt zrobił się z tego całkiem spory rozdział.

Dlatego na dziś kończę tę opowieść, bo mam świadomość, że jest szalenie zajmująca tylko dla mnie, tej, która tam była i która to przeżyła. To była niezwykła podróż w przeszłość.

Następnym razem napiszę słów kilka o pięcie Lenina i rekreacji w cieniu Mrożka. Między innymi.

Tymczasem!


Oprócz kadrów z filmu - zdjęcia by @wadera







Sort:  

o jakże się mylisz, że jest zajmująca tylko dla Ciebie.

Huta to dla mnie krwawiące, niedomknięte miejsce.
tak mi bliskie.

łącznie z kontekstem, który rozumiem.
bo pamiętam jak obciachową i betonową opinie miała..
i sama od małego na prądniku czerwonym chowana,
znałam jedynie Rynek i okolice (prych)

ale jak dorosłam, jak ją odkryłam,
(dla studentów Huta zaczęła być trendi
i zdecydowanie bardziej dostępną cenowo)
jak się w niej zakochałam,
i ile sekretnych i intymnych chwil jest tam, w niej ukrytych,
i jaki przytulny jest Zalew,
i zapach niebiesko-fioletowych hortensji w maju,
i ławki w altanach zaczarowane, bezsenne..
..
to strach pisać na blockchainie.

...tak, niech pewne wspomnienia pozostaną w naszych bezpiecznych, przytulnych wnętrzach ;)

Dziękuję, Rozku ❤️

...kończę tę opowieść, bo mam świadomość, że jest szalenie zajmująca tylko dla mnie...

To chyba taki celowy zabieg "uderz w stół a nożyce się odezwą". :-) To zupełnie nie tak. Nie odebrałem telefonu i nie tknąłem pysznego, pachnącego sernika dopóki nie skończyłem czytać. I żałowałem, że wpis już się skończył.

Jeśli będziesz potrzebować by ktoś zachwycał się Twoimi tekstami - daj tylko znać (stań na skrzyżowaniu blockchaina z internetem i pomyśl mojego nicka 3 razy). Zjawię się i będę chwalić ;-). Bo Twoje wpisy zdecydowanie na to zasługują.

...zaliczyłam jeszcze jedną filmową traumę: Czas Apokalipsy...

O ile mogę się domyślać powodów traumy jaką zafundował Ci Krótki film o miłości, ciekaw jestem tych, które spowodowały traumę związaną z Czasem apokalipsy.

To chyba taki celowy zabieg "uderz w stół a nożyce się odezwą"

Zdemaskowałeś mnie :D

Czas Apokalipsy... Wielki film.

Dawałam radę, dopóki nie pojawił się Kurtz... Twarz monstrum wyłaniająca się z cienia, jego obłęd, chora beznamiętność, świat, który wykreował, chaos i szaleństwo, żadnych zasad, żadnego oparcia w czymkolwiek, człowiek rozbity w drzazgi przez wojnę... Brando w tej roli był potworny (w pozytywnym sensie) i jego głos długo mnie jeszcze prześladował.
A potem sceny z The End w tle... bydlę zarąbane maczetami, to była tortura.

Jeden z najlepszych tekstów jakie tu przeczytałem :)

Dziękuję!!!

7 000 na godzinę - co za czasy. Mogę pochwalić się, że byłem milionerem, ale wszystko straciłem :(
Nie jest mi wcale aż tak smutno z tego powodu.
Piękna wycieczka. U nas jak nam brak właśnie czegoś takiego to ruszamy do pobliskiego Gołuchowa. Długie spacery potrafią dodać nam energii. Jest tam pięknie.
Pozdrawiam.

Taaaak, ja też chętnie wspominam, że moja pierwsza regularna pensja, którą przyniosłam do domu, wynosiła 250 tysięcy... a potem szła w miliony przez krótką chwilę :D
Dobrze jest mieć co wspominać ;)

Czasy kiedy każdy zostawał milionerem już po I Komunii. :D

Cudowny tekst! Ależ Ci zazdroszczę tej przygody z kinem Świt... Też bym tak chciał! Aż się sam rozmarzyłem czytając Twoje wspaniałe wspominki...

:)
Miałam w życiu szczęście do fajnych fuch. Moja pierwsza etatowa praca, to pięć lat w sklepie muzycznym. W czasach, gdy nie było tak nieograniczonego dostępu do muzyki jak dziś. Działo się :D

Ojej, rzeczywiście w tym to szczęście Ci sprzyjało :D Same interesujące zajęcia.

Coin Marketplace

STEEM 0.29
TRX 0.11
JST 0.034
BTC 66095.77
ETH 3184.92
USDT 1.00
SBD 4.12